Poczuł, że pada do tyłu, ale nie zorientował się, że uderza o posadzkę. Obraz Nihal wypełniał jego pole widzenia. Uśmiechała się spokojnie z włócznią zaciśniętą w dłoni.
Sennar, wpatrując się w nią, wyciągnął do niej dłoń. Inaczej niż tamtego popołudnia, kiedy ją wywołał i spotkali się w połowie drogi między dwoma światami, tym razem jego palce dotknęły ciepłego i miękkiego ciała. Zapłakał z radości.
— Czy teraz mogę przyjść? — spytał cicho.
Nihal podniosła jego dłoń do twarzy i położyła ją na własnym policzku, drżąc pod tym dotykiem.
— Tak — odpowiedziała, a oczy jej lśniły. — Teraz tak.
Lonerin asystował tej scenie oniemiały. Niewiele był w stanie dojrzeć. Tylko oślepiające światło, któremu towarzyszyło dziwne wrażenie błogości. Theanę ledwo było widać w całej tej bieli: stojąca na nogach figurka z zaciśniętą w dłoniach włócznią wymierzoną w kierunku Bestii.
Potem nagle światło zgasło. Wszystko wokół zdawało mu się nieskończoną ciemnością. Zbliżył się na czworakach. Ledwo był w stanie utrzymać się na drżących ramionach i kolanach.
— Theana, Theana...
Udało mu się ją zobaczyć, na ziemi, i rzucił się na nią, biorąc jej głowę w dłonie. Przywołał ją z rozpaczą. Powoli otworzyła oczy.
— Nihal... — mruknęła.
Lonerin przycisnął ją do siebie gwałtownie, łzami dając upust całemu napięciu i niepokojowi, jakie odczuwał na myśl, że może ją utracić. Theana objęła go słabo i tak pozostali, przytuleni jedno do drugiego pośród tej zniszczonej sali, która już pachniała przeszłością.
Kiedy włócznia wyzwoliła swoją moc, Learchos z całej siły przycisnął do siebie Sana. Ściany się rozsunęły i nawet groteskowe figury kilku Zabójców, jacy jeszcze pozostali, rozwiały się w tej oślepiającej jasności.
Miał przymknięte oczy: to było jak patrzenie w słońce, wśród światła dostrzegł jednak postać Bestii zwijającej się w bolesnych spazmach.
Potem zdarzył się cud.
Learchos zrozumiał, ale nie mógł uwierzyć. Od kiedy tam wszedł, nigdy tak naprawdę nie potrafił odnaleźć w sobie nadziei. Walczył, bo walka nie zależy nawet od nadziei, ale w głębi serca czuł, że to się skończy, że krótki sen, jaki przeżył, skończy się, jeszcze zanim się naprawdę rozpoczął.
A jednak rzeczywistość go oszołomiła. Stopniowo rozpoznawał, jak rysy Dubhe wyłaniają się z ciała Bestii, a poczucie ulgi wydało mu się prawie nie do wytrzymania. Zawołał ją: jego krzyk rozdarł tę nierzeczywistą ciszę. Potem światło zgasło.
San trząsł się przy jego piersi; Learchos czuł, jak ściska jego ramiona swoimi drobnymi rękami.
— Co to było, co to było? — pytał zalęknionym głosem.
Opadł na nich nienaturalny spokój. Ciemności rozproszyły się i Learchos zauważył na ziemi dwa przytulone ciała, od których dochodził go dźwięk wyzwalającego płaczu. Leżący na wznak starzec miał na sobie chałat czarodzieja i wydawało się, że śpi. Obok niego jakaś skulona w pozycji embrionalnej figurka dyszała z wysiłkiem. To ona.
Learchos wyrwał się z uścisku Sana i rzucił się naprzód.
Twarz Dubhe była blada, ale przeniknięta spokojem, jakiego nigdy u niej nie widział. Ich historia była długa, pełna udręki i bólu. Teraz może istniała szansa, aby się odrodzić, aby cieszyć się życiem, gdzie poczucie winy nie będzie już wiecznym potępieniem. Być może teraz ich miłość będzie mogła przybrać powolny i spokojny bieg głębszych uczuć.
Położył dłoń na jej ramieniu, odwrócił ją delikatnie i zobaczył, jak lekko marszczy brwi. Odsunął z jej czoła spocone włosy i ujrzał, jak wygląda naprawdę. Eliksir, który brała podczas swojej bytności na dworze, przestał działać, a jej włosy znowu były takie jak zawsze. Była dokładnie taka, jaką zapamiętał jeszcze jako dziecko, kiedy ją widział podczas rzezi, do której on sam się przyczynił. Pomyślał, że jest piękna, piękniejsza niż pamiętał.
Ona powoli otworzyła oczy, czarne i głębokie. Otchłań nigdy nie zniknie z tego spojrzenia, bo czas nie leczy wszystkich ran, ale będzie sposób, w ciągu nadchodzących lat, aby wypełnić te studnie wieloma innymi rzeczami, sprawić, aby ból zakiełkował, i pozwolić, aby wydał owoce.
Dubhe rozpoznała go po kilku chwilach i jej oczy wypełniły się łzami. Podniosła się z trudem i ramionami otoczyła jego barki z rozpaczą, tak jak wtedy na poddaszu pałacu.
— Umarliśmy? — spytała.
Learchos zanurzył twarz w jej szyi, wdychając słodko-gorzki zapach jej skóry: tak bardzo bał się, że już nigdy nie zakosztuje tej woni.
— Nie, dzięki tobie.
— Nie chcę cię już nigdy stracić — powiedziała, płacząc jak mała dziewczynka. — Bez ciebie nie istnieję.
Learchos ścisnął ją w ramionach.
— To się nie wydarzy — wyszeptał jej do ucha.
San poruszył się dopiero po pewnym czasie. Nikt nie zwracał na niego uwagi, a oślepiające światło zgasło. Bał się. Najpierw widoku tego olbrzymiego potwora, a potem tego jakiegoś straszliwego zaklęcia, które wywołała jasnowłosa dziewczyna. Przycisnął się do Learchosa i jedna tylko myśl tłukła mu się po głowie. To moja wina, to wyłącznie moja wina!
Teraz, w obliczu rzezi dokonanej w tej sali, poczuł, jak torsje szarpią mu żołądek. To wszystko byli Zabójcy. Był to obraz, który wielokrotnie przywoływał w swoim umyśle podczas podróży z Demarem. Gildia zniszczona dziełem jego czarów. Ale w marzeniach nie było tego ostrego i nieznośnego zapachu. Nie było całej tej krwi, nie było całej tej zgrozy. Z tego widoku nie czerpał żadnego zadowolenia. W jednej chwili zrozumiał całe swoje szaleństwo; błędem było nie tylko przyjście tutaj bez pełnej świadomości swoich mocy, bez umiejętności doprowadzenia do końca tego, co sobie założył. Błędem było pragnienie dokonania rzezi, tak intensywna żądza zemsty. Wreszcie rozumiał słowa Ida. Czy czuł się lepiej teraz, kiedy Gildii już nie było? Czy te rozszarpane ciała naprawdę dawały pokój jego rodzicom?
Węzeł bólu, który zatykał mu gardło od dnia, kiedy dwóch Zabójców weszło do jego domu, wciąż jeszcze tam był, nienaruszony, i żadna z ofiar nie mogła go złagodzić. To nie ta droga prowadziła do pokoju.
Poczuł rozpacz. Tylko skomplikował sprawy. Jego rana nigdy się nie zagoi, a teraz będzie musiał rozliczyć się z czymś jeszcze: z poczuciem winy za to, co zrobił i co myślał.
Natknął się na ciało swojego dziadka. Miał otwarte ramiona, a jego bladość była nie do opisania. Jednak wyraz jego twarzy był błogi, jak u kogoś, kto wreszcie odnalazł własną drogę.
Moja jedyna rodzina... — pomyślał San. Przypomniał sobie ostatnie słowa, które usłyszał z jego ust, tego samego dnia, kiedy poznali się w Laodamei. Powiedział mu, że jak się skończy ta historia, będą razem mieszkać.
Zadał sobie pytanie, czy powinien odczuwać smutek, ale nie był zdolny do żadnego uczucia. Tylko głuchy żal za tym, co mogłoby być, ale nigdy nie będzie.
Teraz naprawdę był sam.