No tak, San nie mylił się. Ido znał go naprawdę bardzo dobrze.
Pod koniec drugiego tygodnia wreszcie dotarli na wyspę. Nie było na niej nawet jednego domu, tylko dość dziwne drzewa i niesamowicie kolorowe kwiaty, jakich San nigdy wcześniej nie widział.
— Sennar dostał się do Świata Zanurzonego przez Wir. To tylko jedno z wejść, i to należące do najbardziej niebezpiecznych, dlatego, z wyjątkiem przypadków skrajnej konieczności, nigdy go nie używamy. Stworzyliśmy je jako pierwsze, kiedy nie planowaliśmy, że kiedykolwiek będziemy musieli wracać do Świata na Górze. Potem zbudowaliśmy ich więcej, bezpieczniejszych. To jest właśnie jedno z nich — wyjaśnił im przewodnik. Jak na mieszkańca Zalenii był nawet zbyt ciężki; brzuchaty, w średnim wieku, wydawało się, że z cech swojej rasy ma tylko nadzwyczaj jasne oczy i śnieżnobiałe włosy. Na imię miał Fania.
San czuł się dziwnie, słuchając, jak wspominają jego dziadka i ową daleką przygodę, która dla niego nosiła znamiona mitu. Misję Sennara znał na pamięć: Aires, piratka, która na statku swojego ojca towarzyszyła mu przez dobrą połowę podróży, burza, potwór, a wreszcie Wir. Nigdy nie przypuszczał, że przebędzie tę drogę.
Był zawiedziony, kiedy zrozumiał, że chodziło o tunel. Wyglądało na to, że zagłębia się pod ziemię z jednej strony wyspy.
— Tędy? — spytał niepewnie.
— Idźcie przodem — odpowiedzieli eskortujący ich mężczyźni.
— Na dole znajdziemy konie do dalszej podróży.
Przez jakiś czas schodzili w głąb ziemi, ale potem, nagle, skalne ściany chodnika przeszły w szklane mury tunelu.
— Witajcie w Świecie Zanurzonym — powiedział przewodnik.
San rozejrzał się dookoła. Znajdowali się pod morzem, nie było możliwości pomyłki. Jakieś dziesięć łokci pod jego stopami — skały i wodorosty. Dookoła absolutny i głęboki granat, z którego od czasu do czasu wyłaniały się ryby o najprzeróżniejszych kształtach. W górze, w oddali, odbicie słońca.
Otworzył szeroko usta. Nigdy nie sądził, że Świat Zanurzony może być tak fantastycznym miejscem.
Wydawało się, że czas się rozszerza. Tunel doprowadził ich do wielkiej bańki — jednej z wielu, z jakich składał się ten świat. Za pierwszym razem San był pod wrażeniem: w tej olbrzymiej szklanej konstrukcji zamknięta była cała wioska wraz z domami, polami uprawnymi oraz przypominającymi upiory mieszkańcami. Z pierwszej bańki trafili do drugiej, a po niej do następnych. Podróż stała się monotonnym przeplataniem się miejsc wyglądających mniej lub bardziej identycznie.
Całe terytorium podzielone było na hrabstwa, a kiedy ich grupa przekraczała granice, przynajmniej jeden dzień tracili na oczekiwaniu, aż strażnik otrzyma pozwolenia, niezbędne, aby mogli przejść. Wydawało się, że tam na dole mają jakąś obsesję na punkcie bezpieczeństwa, zwłaszcza wobec takich, którzy tak jak oni pochodzili ze Świata Wynurzonego.
Spojrzenia ludzi były pełne podejrzliwości wobec Mieszkańców z Góry, jak nazywały ich osoby, które widziały ich przejście. San czuł się pod nadzorem i szpiegowany, zawstydzony przytulał się więc do pleców Ida.
Zaczął odczuwać pewien niepokój. Doskonale rozumiał wagę tej podróży. Ukrycie się przed Gildią było konieczne, bo gdyby go znaleźli, dla niego oznaczałoby to koniec. Ale jednocześnie, czyniąc tak, unikał starcia ze swoimi nieprzyjaciółmi, a co więcej, wymykał się mordercom swoich rodziców. Czy było to właściwe, aby tamci bez przeszkód chodzili po ziemiach na górze, podczas gdy on chował się pod morzem? Czy właściwe było, że kiedy Rada Wód była zajęta, na wszystkie sposoby starając się pokonać Gildię, on nie mógł zrobić nic innego, tylko być przyklejonym do Ida?
Po okresie, który wydawał mu się wiecznością, wreszcie dotarli do celu.
— To jest miejsce, które gościło twojego dziadka, kiedy wyszedł z Wiru. — Ido podniósł palec, wskazując coś nad ich głowami. San uniósł wzrok. Bańka, w której się znajdowali, tak jak wszystkie, przez które do tej pory przechodzili, była połączona ze światem zewnętrznym przez olbrzymią szklaną rurę. Na jej najwyższym końcu można było dostrzec coś burzliwego i niewyobrażalnego.
Chłopiec otworzył usta.
— To jest Wir?
Ido przytaknął z uśmiechem zadowolenia.
— Właśnie tak.
— Czyli tu panuje hrabia Varen — zauważył San z pewnym entuzjazmem.
— Panował — poprawił go Ido. — Wiesz, nie wszyscy mają takiego pecha jak my, gnomy, aby żyć ponad sto lat. Nie sądzę, żeby jeszcze można go było spotkać...
San pomyślał o Kronikach Świata Wynurzonego, które tyle razy czytał. Pomyślał o podróży swojego dziadka, o strachu i podnieceniu, jakie z pewnością odczuwał, znajdując się tu, na dole, i prawie ze zdumieniem pomyślał o starcu, którego spotkał w Laodamei. Nie potrafił nałożyć na tę surową i zmęczoną upływem lat postać obrazu przedsiębiorczego i odważnego młodzieńca, który wybrał się w tak ryzykowną podróż.
Pałac hrabiny ukazał się przed ich oczami majestatyczny, a jednocześnie prosty i powściągliwy. Była to zwykła prostopadłościenna konstrukcja, a jej bryłę przerywały liczne okna. Przed wejściem stało tylko dwóch strażników.
W środku był równie zasadniczy i jasny: jego śnieżnobiałe ściany wszędzie odbijały oślepiające światło otoczenia. Prawie od razu towarzyszący im strażnicy padli na kolana.
— Powstańcie — rzekła postać, kiedy tylko znalazła się dość blisko.
Była to kobieta ubrana w długą tunikę odsłaniającą ramiona. Musiała mieć przynajmniej jakieś pięćdziesiąt lat, o czym świadczyły liczne zmarszczki wokół oczu, ale jej twarz zachowała prawie dziecinne rysy, które nadawały jej dość szczególny wygląd: było w niej coś niewinnego i naiwnego, choć z wyrazu twarzy przebijała także stanowczość i ponadprzeciętna siła ducha. San od razu poczuł onieśmielenie.
Ona też miała oczy w kolorze najjaśniejszego błękitu, ale tym, co czyniło ją kimś szczególnym, było uczesanie. Jej włosy nie były całkiem białe, lecz poprzerywane szarymi pasmami, niektórymi jaśniejszymi, innymi ciemniejszymi.
Ido uklęknął.
Kobieta położyła dłoń na jego ramieniu, gestem nakazując mu powstanie.
— Proszę was, naprawdę... nie ma powodu.
Potem zaczęła przyglądać się Sanowi i to z taką natarczywością, że chłopiec znowu zmuszony był opuścić wzrok.
— Witaj w Zalenii, Sanie — powiedziała słodkim głosem, kontrastującym z jej wyglądem. — Mam nadzieję, że twój pobyt tutaj będzie bardziej udany niż twojego dziadka.
San ośmielił się podnieść oczy.
— Przedstawiam ci panią hrabstwa Sakana, hrabinę Ondine — rzekł Ido.
Sana odprowadzono, aby mógł zwiedzić ogrody pałacowe. Wydawał się niepewny i zdezorientowany, ale to normalne po tym wszystkim, co przeszedł. Ondine nie odrywała od niego wzroku. Studiowała jego rysy, zupełnie jak gdyby czegoś szukała.
Ido siedział u jej boku i spokojnie palił. Rozumiał, co ta kobieta czuje. Zbyt wiele razy musiał już rozliczać się z własną przeszłością.
— Wydaje ci się, że jest do niego podobny?
Postanowili odłożyć na bok formalności i od razu przejść na ty. Zresztą natychmiast wyczuli coś, co ich połączyło i wytworzyło między nimi rodzaj braterskiej zażyłości, dziwnej jak na dwie osoby, które nigdy się nie widziały, ale wiele jedna o drugiej czytały.
Ondine wzdrygnęła się.
— Tak. Sposób, w jaki się porusza, budowa ciała...
Poprzednią godzinę spędzili, rozmawiając o przeszłości i o Sennarze. Ondine, jeszcze zanim zapytała o szczegóły sytuacji Świata Wynurzonego, chciała dowiedzieć się wszystkiego o czarodzieju. Gnom wyczuł, jakie są prawdziwe uczucia tej kobiety; on też doskonale wiedział, że pamięć przeżywa właśnie w małych rzeczach, w tych ulotnych i codziennych drobiazgach, które czynią z każdego prawdziwego człowieka. Nie dał się prosić i opowiedział jej wszystko jeszcze raz.