Выбрать главу

Theana poczuła niemal wzruszenie. Dubhe mogłaby się nad nią pastwić i zemścić się za jej twarde słowa wypowiedziane, kiedy rozmawiały o wierze i nadziei. A jednak wysłuchała jej. Miała ochotę coś jej powiedzieć, może podziękować, ale tamta uprzedziła ją, zanim czarodziejka zdążyła otworzyć usta.

— Śpij. Jutro czeka nas ciężki dzień i lepiej będzie, jeśli odzyskasz siły.

Potem podniosła się i przymknęła okiennice, a Theana położyła się na swojej pryczy i zacisnęła powieki. W spowitym mrokiem pokoju Lonerin spłynął na nią jak słodkie wspomnienie.

Następnego dnia, kiedy Learchos przyszedł po nie do gospody, nie miał już na sobie zbroi.

— Wolę poruszać się bez zbytecznych świecidełek — wyjaśnił. — Czynią mnie rozpoznawalnym, a nie lubię mieć wokół siebie ludzi, którzy mi się kłaniają i proszą o przysługi. Nie mówiąc już o nieprzyjaciołach mojego ojca...

Miał na ramieniu worek, do którego najwyraźniej schował swoje rzeczy. Poza tym ubrany był jak pierwszy lepszy chłopak w parę płóciennych portek i lnianą koszulę ściągniętą pasem, z którego zwisał dość dekoracyjny miecz. Dubhe zdumiała się, jak bardzo był chudy. Musiał mieć parę lat więcej niż ona, ale jego ciało było niedojrzałe jak u chłopczyka. Rozwinięte podczas szkolenia wojskowego umięśnienie było ledwo widoczne spod przejrzystej tkaniny koszuli.

W milczeniu ruszyli w drogę. Po tamtej chwili zażyłości poprzedniego wieczoru w gospodzie dziewczyny znowu utrzymywały między sobą dystans. Nie zwróciły się już do siebie ani słowem, a Theana otwierała usta tylko po to, aby szeptać swoje modlitwy do Thenaara. Co dziwniejsze, Dubhe przestała zwracać na to uwagę, a kiedy je słyszała, było to dla niej bardziej pocieszeniem niż czymkolwiek innym.

Natomiast pewien problem stanowiła dla niej osoba Learchosa. Wszystko zaczęło się od ich spotkania nad brzegiem potoku. Dubhe nie mogła oprzeć się poczuciu czegoś w rodzaju instynktownej sympatii do tego młodzieńca, i jednocześnie jakiejś wdzięczności, która prawie ją irytowała. Przecież był to nie kto inny, tylko syn człowieka, którego miała zabić, a zatem środek do osiągnięcia celu, nic więcej. To, co czuła, było przeszkodą w wypełnieniu jej misji. Potrzebowała zachować przytomność umysłu i brak litości.

„Człowiek, którego masz zabić, jest tylko kawałkiem drewna”. Słowa Sarnka, jej Mistrza, ciągle dźwięczały jej w umyśle. Nigdy nie potrafiła pójść za tym nakazem, ale teraz było sprawą najwyższej wagi, aby tak właśnie potraktować Learchosa.

Był synem jej zaciekłego nieprzyjaciela. Dohor był pierwszą osobą, którą naprawdę pragnęła zabić. Do tej pory nigdy nie czuła radości z zabijania, a kiedy zdarzyło jej się popełnić morderstwo, zawsze było to dla niej poświęcenie. Inaczej było z Dohorem. Ten człowiek nałożył na nią klątwę, wprowadził jej do serca Bestię: była to zbrodnia niewybaczalna, za którą nigdy wystarczająco nie odpłaci. Dlatego chciała, aby cierpiał. Jakiż sposób byłby lepszy niż zabicie jego syna?

Dubhe doskonale wiedziała, że nie jest to dobry moment na pozbycie się Learchosa: on był ich przepustką na dwór Dohora. Ale wcześniej czy później zrobienie tego będzie oznaczało uderzenie w serce jej nieprzyjaciela. Była to tylko mroczna fantazja, coś, co pomagało jej oderwać się od tego chłopaka, postrzegać go tym, kim był.

A jednak pewnego wieczoru doszło do tego, że wstała w środku nocy. Learchos spał o kilka kroków od niej z mieczem w dłoni. Dubhe rozpoznała lekki sen osoby wyćwiczonej do walki. Zatrzymała się, aby go obserwować, i popatrzyła na jego miękką szyję. Zabić go. Przerwać mroczną więź, jaka ich łączyła. Zabić jedyną osobę, która widziała jej słabość. Myśl ta niepokoiła ją mieszaniną poczucia winy i pragnienia.

To przyzwyczajenie do warunków pola bitwy sprawiło, że Learchos się obudził. Miał dziwne wrażenie nadciągającego niebezpieczeństwa, jakiejś obecności przy swoim boku, uczucie, które bardzo dobrze znał. Otworzył oczy i odwrócił się gwałtownie. Młodsza z dziewcząt, które ocalił, siedziała o kilka kroków od niego na swoim zaimprowizowanym posłaniu, obejmując ramionami kolana. Rozluźnił się.

— Nie możesz spać?

Dziewczyna odwróciła się ku niemu nagle, prawie przestraszona. Miała wzrok, który Learchos dobrze znał, znajome spojrzenie, które widział wielokrotnie, po prostu przeglądając się w lustrze. Poczuł ucisk w głębi serca.

— Nie, mój panie.

Wypowiedziała te słowa tonem, który miał brzmieć neutralnie, ale pod nim kryło się coś jeszcze: prośba o pomoc, prawie krzyk. Learchos poczuł się nagle bliski temu przestraszonemu stworzeniu.

Jest taka jak ja podczas długich nocy, jakie spędziłem przed zamkniętymi drzwiami mojej matki, czekając na jakiś jej znak Jest taka jak ja, kiedy walka kończyła się wraz z zapadnięciem ciemności i zostawałem sam w namiocie, a towarzystwa dotrzymywały mi duchy ludzi, których śmierć widziałem.

Cienka zmarszczka bólu zaznaczyła się przy nasadzie jego brwi. Nie po raz pierwszy odczuwał dziwną wspólnotę z tą dziewczyną. Zdarzyło się to już przy strumieniu.

— Ja też nie mogę spać — powiedział z uśmiechem.

Popatrzył na nią w bladym świetle sierpa księżyca: była drobna i zagubiona. Poczuł wzruszenie.

— Dalej płaczesz z tego samego powodu, co tamtego dnia? — spytał.

— Tak — wymruczała.

Zaświtał mu w głowie obraz wielu bezsennych nocy, jakie sam spędził. Nie było wówczas nikogo, kto by go pocieszył, nikogo, komu mógłby powierzyć swój ból.

— No tak... Nie można uciec demonom przeszłości, prawda? Każdy nasz czyn nacina naszą skórę, a blizny nigdy nie znikają.

Dziewczyna nie wydawała się tym zdaniem zdumiona. Miała spojrzenie osoby, która rozumiała to aż nazbyt dobrze. A przecież jest tak, jak gdybym mówił to samemu sobie.

— Przynajmniej teraz jestem uratowana — mruknęła.

Te słowa w dziwny sposób wzbudziły w Learchosie złość. Do czasu, kiedy w wieku trzynastu lat rozpoczął swoje żołnierskie szkolenie, nigdy nie miał kontaktów z ludem, nad którym panował jego ojciec. Poddani byli dla niego bezkształtną i niewyraźną masą, którą Dohor zawiadywał wedle własnego uznania, zimno decydując, kto miał umierać, a kto żyć. I nie uważał, żeby było w tym coś złego. Jego ojciec był królem, a król ma takie prawo.

Potem wojna poprowadziła go od wioski do wioski, gdzie zetknął się z prawdziwym obliczem tego ludu, nad którym pewnego dnia on również będzie miał prawo życia i śmierci. Mnogość cierpiących twarzy; mężczyźni, kobiety i dzieci wlokące się u boku obozowisk, utrzymywane przy życiu jedynie dzięki swojemu instynktowi samozachowawczemu.

„Nie powinni cię interesować, to tylko pionki i nic poza tym” — mówił mu jego wuj, Forra.

Jednak ta dziewczyna była jedną z nich. Dłonie zadrżały mu ze złości.

— Przykro mi, że nie przybyłem wcześniej; nie mogłem zapobiec zniszczeniu twojej wioski.

Nie przestała przyglądać mu się zagubionym spojrzeniem.

— To wojna, mój panie.

— To wymówki — uciął krótko. — To niepotrzebna wojna. Nigdy nie powinna była się zacząć. Gromadzenie ziem i ziem... dlaczego? Po co?

— Dla dobra naszego ludu... — zaryzykowała Dubhe.

Learchos przyjrzał jej się z uwagą.

— Popatrz na ciebie i na twoją siostrę: czy to wszystko było dla waszego dobra? Miałyście dom i rodzinę. Teraz idziecie za kimś, kto obiecał wam niewolę, tylko w mniej brutalnej formie. Gdzie tu jest wasze dobro?

Poczuł ulgę, kiedy tylko skończył mówić. Były to słowa, nad którymi długo rozmyślał w ciągu ostatnich ośmiu lat, ale których nigdy nie udało mu się wypowiedzieć. A teraz się od nich uwolnił.