8. Z przeszłości
Czwartego dnia po ataku rabusiów zarysował się przed nimi Makrat, chaotyczne miasto-polip. Musieli zwolnić tempo, ponieważ mimo wszystkich zabiegów Learchos był jeszcze słaby i łatwo się męczył. Dlatego posuwali się każdego dnia po trochę, robiąc długie postoje na posiłki i zatrzymując się na noc. Dubhe wzięła na siebie wszystkie warty, mimo że książę wielokrotnie się temu sprzeciwiał. Ona jednak nalegała: od kiedy rozmawiali ze sobą po raz ostatni i tak trudno jej było zasnąć, a poza tym musiał odzyskać siły.
Nigdy w swoim życiu nie czuła się tak zagubiona. Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że rodzi się w niej miraż nowego spokoju; spokoju, który nie był już wyłącznie niemożliwą do zrealizowania nadzieją, lecz czymś namacalnym. Z drugiej strony czuła się strasznie niepewna i nienawidziła siebie za ten niedorzeczny sposób, w jaki załamała się tamtej nocy, wybuchając płaczem jak pierwsza lepsza słaba kobietka.
Była rozdarta pomiędzy nienawiścią a podziwem, a kiedy nocą zapadała absolutna cisza, nawiedzały ją dręczące wspomnienia. Pośrodku tego zamętu znajdował się Learchos. Doskonałość jego smukłej, a jednocześnie nieco niezgrabnej sylwetki coraz bardziej ją pociągała, zaś melancholia jego twarzy razem ze świadomością, że dzieli z nią te same uczucia, odpychały ją, sprawiając ból. Dla niej książę był intruzem, który przywłaszczył sobie tajemnice, wykradłszy je w chwili jej słabości.
Dlatego też, kiedy weszli w najbiedniejsze dzielnice Makratu, Dubhe odetchnęła z ulgą. Skończyło się. Teraz mogła skoncentrować się na misji i uwolnić od tej obsesji, jednocześnie słodkiej i gorzkiej.
Poruszali się incognito, ukrywając swoją prawdziwą tożsamość. Learchos zakrył sobie twarz kapturem płaszcza.
Dubhe miała poczucie, że jest w domu. To było jej środowisko, miasto zepsute i zdemoralizowane, z którego pochodziła i do którego należała.
Selva była przeszłością, miejscem, gdzie jeszcze leżały zwłoki jej samej jako małej dziewczynki; ale Makrat, a przede wszystkim jego niebezpieczne dzielnice, były bagnem, w którym poruszała się po śmierci Gornara. Tutaj wszystko mówiło o jej dawnym życiu złodziejki i o Mistrzu. To zaskakujące, ale jego wspomnienie pojawiało jej się już mniej żywe. Kochała go niegdyś, był wtedy dla niej wszystkim, ale teraz należał do innej epoki. Dziwnie się z tym czuła. Miała nawet poczucie winy, że pozwoliła jego cieniowi porzucić ją na zawsze. Kto inny na świecie wspominał Sarnka, jeśli nie ona?
Theana niespokojnie przywarła do jej boku.
— Nigdy tu nie byłaś? — spytała Dubhe.
Potrząsnęła głową.
— Znam pałac królewski, ale nie miasto.
No właśnie. Dubhe wyobrażała sobie, jak Makrat musiał ją przerażać, ze stłoczonymi jeden na drugim domami i cuchnącymi zaułkami. Chociaż wiele razem przeszły w ciągu tych tygodni wspólnej podróży, nie można było zapomnieć o dzielących je różnicach.
Kiedy dotarli do pałacu, Learchos wreszcie zdjął kaptur z głowy. Strażnicy natychmiast się przed nim ukłonili, ale spojrzenia, jakie na niego skierowali, były badawcze i spod oka.
— Czy jest mój ojciec?
— Oczekuje was w sali tronowej, Wasza Wysokość.
Odwrócił się do Dubhe i Theany.
— Chodźcie za mną.
Zagłębili się w korytarze królewskiej siedziby. Dubhe znała pałac, bo wiele o nim słyszała, ale nigdy nie miała okazji go zwiedzić. Zresztą dokonywanie kradzieży i zabójstw w tym miejscu było niewskazane.
Pierwsze, co ją uderzyło, to okazałość sal. Już z zewnątrz pałac wyglądał imponująco: pinakle, kopuły, wszędzie złoto i płaskorzeźby, feeria dekoracji, które działały na nią przytłaczająco. Jednak wnętrze było jeszcze bardziej widowiskowe: owe następujące po sobie wielkie salony dekorowane białym marmurem, rzeźbionym sklepieniem kolebkowym, z wielkimi trójnogami w rogach ścian otulającymi wszystkie pomieszczenia ciepłym światłem i wypełniającymi powietrze korzennymi woniami.
Dubhe szła przygarbiona, rozglądając się wokół ze zdumieniem i skrępowaniem. Theana natomiast poruszała się szybkim krokiem, ze spojrzeniem utkwionym przed sobą. Było wyraźnie widać, że jest oswojona z tego rodzaju miejscami i tylko lekkie drżenie dłoni zdradzało jej nerwowość. Dubhe pomyślała, że jej lęk spowodowała pewnie myśl o poznaniu Dohora, człowieka, którego wszyscy uważali za straszliwego, zaprzysięgłego wroga Rady Wód.
W pewnej chwili znaleźli się przed obszernymi wrotami z brązu, ozdobionymi skomplikowanymi, misternymi wzorami. Przed nimi stało dwóch uzbrojonych we włócznie strażników, którzy na widok księcia niezwłocznie zgięli się w głębokim ukłonie.
— Proszę o audiencję u mojego ojca.
— Król został już zawiadomiony o waszym przybyciu — powiedział jeden ze strażników, podnosząc się. — Kobiety mają zaczekać na zewnątrz.
— Chcę, aby weszły ze mną. Muszę pomówić w ich sprawie z królem.
Strażnik wydawał się zmieszany.
— Ależ mój panie, przecież nikt z plebsu nie może mieć wstępu przed oblicze Jego Wysokości, wiecie, jakie są rozkazy.
— Biorę całkowitą odpowiedzialność za moje żądanie.
Żołnierz popatrzył na Learchosa, niepewny, jak ma postąpić; w końcu, z pomocą towarzysza, otworzył ciężkie brązowe odrzwia.
Ich oczom ukazała się niezmierzona sala, prawie w całości ozdobiona złoconymi mozaikami. Pośrodku wzrok przykuwał olbrzymi złoty żyrandol z drogimi kamieniami, złowrogo wiszący nad głową tego, kto śpieszył stanąć przed królem. Przestrzeń sali podzielono na trzy części wielkimi, błyszczącymi kolumnami z czarnego granitu, a boczne nawy udekorowane były niszami, z których każda gościła jakiś posąg. Learchos, Dubhe i Theana przedefilowali pod surowymi spojrzeniami tych kamiennych twarzy. Wgłębi wznosił się tron, nadzwyczajne dzieło złotnicze gęsto wysadzane szlachetnymi kamieniami. Był podniesiony względem reszty sali, a jego rozmiary miały na celu unaocznienie, jak potężny jest Jego Majestat.
Stopniowo, jak się zbliżali — odmierzając przestrzeń rytmicznym odgłosem swych kroków — postać króla stawała się coraz wyraźniejsza. To niesamowite, jak bardzo Dohor przypominał swojego syna: te same jasne, prawie białe włosy, jednak rysy twarzy mniej delikatne. Wydawał się zdegenerowanym Learchosem, który wyrzucił z własnej duszy wszelkie formy uprzejmości, pozostawiając miejsce tylko pragmatyzmowi polityki i okrucieństwu króla-wojownika. Miał na sobie dość prostą zbroję, a u jego boku zwisał miecz. Niewzruszony czekał na syna, kładąc na nim surowe spojrzenie. Dziewczętom natomiast nie poświęcił najmniejszej uwagi.
Dotarłszy jakieś dziesięć kroków od tronu, Learchos uklęknął, pochylając głowę. Jego rany jeszcze nie całkiem się zagoiły, dlatego poruszał się ostrożnie, w milczeniu znosząc ukłucia bólu rozdzierające mu bok.