„Kiedy nadejdzie chwila, wyróżnisz się spośród innych i pokażesz moc swojej mieszanej krwi tym, którzy mnie upokorzyli” — powiedziała, patrząc mu w oczy.
I on w to uwierzył. Wybić się. Nieważne, że musiał przy tym przelewać krew innych. Doskonale pamiętał spojrzenia kierowane na jego matkę i na niego. To wtedy postanowił, że świat należy atakować, zwalczać, niszczyć. Dlatego wybrał drogę morderstwa i poświęcił się jej niczym asceta. Musiał udowodnić wszystkim, z jakiej gliny został ulepiony. Teraz jednak nic już z tego marzenia nie pozostało.
Kiedy tylko powrócił, zdał relację. Odkrył, że dwójka uciekinierów kierowała się do Świata Zanurzonego i że od ich wyjazdu minęły trzy tygodnie. O tej porze powinni już postawić stopę na dnie morza. Yeshol wysłuchał go z uwagą i było oczywiste, że podejmie odpowiednie działania. Jednak Sherva nie został jeszcze wezwany. Dlatego sam postanowił uczynić pierwszy krok. Pójdzie do swojego przełożonego i poprosi, aby zaangażował go do tego zadania. Tylko w ten sposób mógł mieć nadzieję na odzyskanie utraconego tytułu.
Yeshol popatrzył na niego.
— A więc?
Sherva podniósł się i spojrzał na niego zdecydowanie.
— Zrobiłem, co mi nakazaliście. Teraz pytam, czy rozważyliście moją prośbę powrotu.
Cisza, która nastąpiła, była gęsta, a Shervie wydala się wiecznością.
Wreszcie Yeshol westchnął.
— Dobrze się spisałeś, ale był to tylko twój obowiązek, nic więcej.
Sherva zacisnął pięści.
— No to wyślijcie mnie śladem chłopca. Zresztą mam nieuregulowane rachunki z gnomem.
Yeshol wbił w niego ostre spojrzenie.
— Nie jesteś odpowiednią osobą.
— Nie ma sensu, żebyście darowali mi życie, jeżeli potem nie dajecie mi możliwości odkupienia mojej porażki!
Sherva nagle podniósł głos, a w oczach jego przełożonego pojawił się błysk złości. Yeshol okrążył biurko niespiesznymi, ciężkimi krokami i stanął przed nim. Popatrzył na niego surowo, położył dłoń na jego ramieniu i nacisnął w dół. Sherva stawił opór. Nie uklęknie, nie tym razem.
— Naprawdę zamierzasz mi się przeciwstawiać?
Jego głos był sykiem, lodowatym ostrzem w plecach, ale Sherva poczuł tylko gniew. Nie rozumiał, jak mógł dojść do tego punktu, jak mógł tak dalece zgubić drogę. Opuścił głowę.
— Ja...
Yeshol rozluźnił uścisk.
— Już przydzieliłem do tej misji inne osoby — oświadczył, ignorując zasmucone spojrzenie podwładnego. — Dla ciebie wkrótce będę miał nowe zadanie, pierwszorzędne zabójstwo, które z całą pewnością uznasz za odpowiednie dla twoich umiejętności. Potrzebujesz powrotu do kontaktu z krwią i z twoim bogiem.
Ja potrzebuję uwolnić się od ciebie i tego przeklętego Thenaara!
Sherva zacisnął pięści, aż kostki zrobiły się białe.
— Chcecie mi powiedzieć, że nigdy nie odzyskam stanowiska Strażnika?
Yeshol znowu usiadł.
— Dokładnie tak. Tytuł to tylko tytuł, Shervo, i nie umniejsza ani nie zwiększa twojej wartości. Ty wiesz, ile jesteś wart, i ja również. Ale odniosłeś porażkę i jest ona tym poważniejsza właśnie dlatego, że jesteś jednym z naszych najlepszych ludzi. Dlatego nie odwołam mojej decyzji, musisz się z tym pogodzić. A teraz odejdź.
Sherva stał bez ruchu przez kilka sekund, niepewny, czy zadziałać od razu, czy później, po dłuższych przemyśleniach. Miał ochotę skoczyć Yesholowi do gardła i wreszcie ustalić, kto jest silniejszy. Nawet śmierć podczas próby wydawała mu się lepsza niż stanie tam z pochylonym czołem.
Podniósł pięści do piersi w geście pozdrowienia Zwycięskich i ruszył w kierunku drzwi.
— Nie stawaj przeciwko mnie — powiedział nagle Yeshol za jego plecami. — Jesteś nie tylko ode mnie gorszy, i to tak bardzo, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale w dodatku ja mam po swojej stronie boga, rozumiesz? Ja dla niego jestem gotów na wszystko, poświęciłem mu moją duszę i każdy mój oddech. A on mi obiecał, że nie zaznam niepowodzenia.
Sherva nie odwrócił się. Wysłuchał tych słów, trzęsąc się z wściekłości.
— Idź do świątyni i też go poszukaj. To twój grzech czyni cię szalonym.
Sherva przytaknął krótko, a następnie wyszedł, prawie trzaskając drzwiami. Obraz korytarza Domu odebrał mu oddech. I nagle zrozumiał. Tak długie przebywanie tam, pod ziemią, osłabiło go. Klęknięcie jeszcze nawet tylko raz oznaczało powtarzanie tego już zawsze. Zbyt łatwo można się było do tego przyzwyczaić. Musiał wyjść z Gildii, spalić za sobą mosty, zatrzeć tę przeszłość. Tak, Dom wiele mu dał, to tam rozwinął swoją sztukę walki, swoją nienaturalną zdolność do zginania stawów. Ale już od lat Dom nie miał mu nic więcej do zaoferowania. Nadszedł czas, żeby odejść i zdradzić naprawdę.
San wyglądał na zewnątrz niecierpliwie. Poza szklaną ścianą rozpościerał się przed jego oczami niesamowity krajobraz zawieszonych w błękicie ryb. Jak można było spokojnie siedzieć, mając pod nosem takie pokusy?
— San! — Chłopiec odwrócił się gwałtownie. — Czy ty przestaniesz wreszcie fantazjować i zaczniesz mnie słuchać?
Chłopiec westchnął demonstracyjnie.
— Tak, Quar.
— Mistrzu Quar — powiedział surowo mężczyzna, wypinając pierś.
— Mistrzu — dodał San bez większego przekonania.
Już trzy tygodnie chodził na lekcje. Drugiego dnia pobytu pod morzem do jego pokoju wszedł Ido.
— Hrabina mówi, że ma bardzo dobrego nauczyciela, który mógłby uczyć cię magii. Co ty na to?
Podjęcie decyzji nie było łatwe. Rozwinięcie własnych mocy było tym, czego San pragnął najbardziej na świecie. Z drugiej strony oznaczałoby to złamanie wyraźnego zakazu jego ojca. Jednocześnie jednak chciał coś robić, zająć czymś umysł. Bezruch zawsze wlókł za sobą ból i myśli, których chłopiec nie chciał roztrząsać. Dlatego postanowił zacząć.
Nauczycielem był stary, zarozumiały czarodziej, który wypełniał mu głowę niepotrzebnymi podstawami.
— Ale kiedy zaczniemy zaklęcia?
— Magia to nie szpanowanie głupimi sztuczkami iluzjonisty, to przede wszystkim nauka, pogłębiona znajomość natury.
Pod tym pretekstem podczas lekcji z Quarem nigdy nie wykonywało się żadnych ćwiczeń praktycznych, była tylko nauka i nic poza tym. San zaczął spędzać całe popołudnia pochylony nad książkami, razem ze starym czarodziejem, który karcił go różdżką, kiedy tylko chłopiec podnosił wzrok.
— No i co, jak było? — pytał go Ido wieczorem, kiedy razem jedli kolację.
San nie miał serca powiedzieć mu, że było to straszliwie nudne. Ido był zawsze tak entuzjastycznie nastawiony, że chłopiec nie chciał go rozczarować.
Dalej jednak brakowało mu działania. Jego ciało desperacko potrzebowało ruchu, dlatego też zaczął brać u gnoma lekcje władania mieczem. Był to też pretekst, żeby z nim przebywać i kazać sobie znowu opowiadać o swojej babce i przygodach, jakie razem przeżyli.
To podczas ćwiczeń z mieczem San zorientował się, jak rozległe są jego moce. W sposób naturalny uciekał się do nich, kiedy sprawy przybierały zły obrót. Raz, tuż przed zranieniem drewnianym mieczem Ida, instynktownie przywołał barierę, która otoczyła jego ciało.
— Rewelacyjne! Quar cię tego nauczył?
San zastanowił się przez chwilę.
— Tak.
Sam tak naprawdę nie wiedział, dlaczego nie powiedział prawdy. Poczuł jednak ogromną dumę z samego siebie.
Wówczas powziął zwyczaj samodzielnego ćwiczenia czarów. W dzień uczył się z Quarem, wieczorem trenował z gnomem, a nocą poświęcał się swoim sztuczkom. Nauka nowych zaklęć wydawała mu się o wiele ciekawsza niż wypełnianie sobie głowy zbędnymi podstawowymi wiadomościami o naturze i innymi tego rodzaju głupotami.