Выбрать главу

Sybilla z surowym wyrazem twarzy wynurza się z ciemności i daje mu znak ręką.

— Chodźcie.

Pierwszy krok jest najtrudniejszy. Nogi mu się trzęsą, jak za pierwszym razem, kiedy znalazł się na polu bitwy. W sercu dziękuje gęstej ciemności tego pokoju, która pozwala mu się ukryć przed oczami tej, która leży w łóżku. Zapach zamknięcia i śmierci jest przenikający. Okiennice są przymknięte, a światło, które przebija się przez szpary, rzuca na podłogę ogniste ostrza. Stopniowo Learchos przyzwyczaja się do półmroku i zauważa, jak niewiele mebli zawiera to więzienie. Na ścianach wiszą tylko dwa obrazy, w rogu znajduje się ława skrzyniowa i skromnych rozmiarów stół. Pośrodku pokoju króluje dostojne, kunsztownie zdobione łoże z baldachimem, a posadzka jest całkowicie pokryta ciężkimi dywanami, które tłumią odgłos jego kroków.

Learchos idzie naprzód oszołomiony, serce tłucze mu się w piersi. Jeden z obrazów to portret jego matki z młodości. Ma delikatne, dziecięce rysy i kasztanowe, lekko falujące włosy, opadające na szczupłe ramiona. Światła jest zbyt mało, aby móc rozróżnić kolory, ale Learchos wie, że te oczy są zielone, tak samo jak jego.

On zawsze ją taką pamiętał, piękną i nieprzystępną. Teraz natomiast nawet nie wie, jak wygląda jej twarz. Przed dojściem do jej wezgłowia rzuca okiem na drugi portret. Niespełna trzyletnie dziecko, o królewskim wyglądzie i wypiętej piersi, patrzy prosto przed siebie z poważną twarzą, która zupełnie nie pasuje do jego dziecięcych rysów. Ciemnoblond włosy. Learchos wie, o kogo chodzi. To jego imiennik jedyny syn, którego Sulana uznała. Brat wyrwany życiu przez czerwoną febrę, ten sam, którego wszyscy wspominają jako cenny dar. Za każdym razem, kiedy jego spotyka niepowodzenie, ojciec i wszyscy na dworze porównują go z tym dzieckiem. Nieosiągalny i doskonały wzór, właśnie dlatego, że nie miał czasu zawieść niczyich oczekiwań. Learchos wie, że nie może współzawodniczyć z tym ideałem, on, któremu udało się wyrosnąć i miał możliwość stania się dorosłym.

Suche, nagłe rzężenie odrywa jego uwagę od tych smutnych myśli. Pod przykryciami, które lekko się marszczą, kreśląc niewyraźny kształt ciała, coś się porusza. To ona.

Sybilla prowadzi go do brzegu łóżka; następnie odchodzi bez słowa, pozostawiając go samego.

Jego matka leży prawie zatopiona wśród kołder. Białe włosy rozrzucone są bezładnie na poduszce. Jej kanciasta, wyżłobiona przez chorobę twarz wydaje się upiorną maską. Dłonie, chude i sękate, leżą bezwładnie na pościeli. Usta są otwarte, skurczone w grymasie, który przepełnia Learchosa zgrozą. Nie może oderwać się od kontemplowania z mimowolnym odruchem wstrętu tego obrazu, o którym marzył przez lata. Wie, że przybył za późno.

Boi się, to szalony i ślepy strach, jak ten, który ogarniał go, kiedy słyszał, jak krzyki żołnierzy stają się dzikie i rozpaczliwe, a krew zaczynała przesiąkać ziemię. Gdyby mógł, uciekłby daleko od tego pokoju i od koszmaru, jakim jest dla niego Makrat.

Jedna z dłoni błyskawicznie wystrzeliwuje do jego nadgarstka i go ściska. Dreszcz obrzydzenia przebiega w górę pleców Learchosa.

Zielone oczy otwierają się nagle: są jeszcze żywe, błyszczące. Maluje się w nich jednak nieprzebrana nienawiść.

— Zbyt dużo czasu ci to zajęło.

Learchos wielokrotnie fantazjował o jej głosie. Podczas swoich samotnych nocy wyobrażał go sobie jako słodki i miły, kiedy matka śpiewa mu kołysankę, aby go uśpić, jednak jest kompletnie inny: suchy i metaliczny, prawie bezpłciowy.

— Przybyłem tak szybko, jak tylko mogłem — odpowiada z suchym gardłem.

— Zbliż się, muszę z tobą pomówić.

Learchos ma nadzieję, że chce mu wyjawić to, czego mu nigdy nie powiedziała. Może zdradzi mu przyczyny wielu spraw w jego życiu: dlaczego go odrzuciła, dlaczego go nienawidziła. W głębi serca pragnie tej chwili pojednania.

— Wiem, że jesteś jego synem, i wyobrażam sobie, że wiele was łączy. On siłą zasiał ciebie w moim łonie, abyś ukradł miejsce mojego Learchosa.

Jego matka z rzężeniem zaczerpuje oddechu. Learchos stoi skamieniały ze zgrozy. Czuje, jak krew szumi mu w uszach, czuje każde uderzenie swojego serca, powolne i rozdzierające.

— Ale ty jesteś mi winien życie, życie, którego wolałabym ci nie dać, i teraz proszę cię o jego zwrot.

— Matko, ale...

To słowo wymyka mu się spontaniczne, chociaż jego brzmienie wydaje mu się niedorzeczne, kiedy tylko je wypowiada. Gdyby poprosiła go o to, aby umarł, zrobiłby to, bo mimo wszystko kocha tę kobietę.

— Ja zaraz umrę, a w życiu zrobiłam wiele błędów. Jeden z nich popełniłam wiele lat temu, zgadzając się na małżeństwo, które nie miało racji bytu. Jednak ze wszystkich moich sił starałam się ten błąd naprawić! — mówi Sulana, podnosząc głos. — Bogowie mymi świadkami, że próbowałam się go pozbyć! Ale ten nikczemnik podporządkował mnie sobie, podarowując mi ten kwiat, jakim był Learchos, a ja nie byłam w stanie zapobiec temu, że mi go zabrano...

Kaszle, a Learchos rozpaczliwie szuka wzrokiem dzbanka z wodą. Znajduje go na stole i siłą uwolniwszy się z uścisku matki, biegnie i napełnia szklankę. Podaje jej, a ona pije dużymi łykami, chciwie przełykając każdą kroplę. Następnie znów chwyta go za rękę i ciągnie dalej:

— Moim drugim błędem było to, że nie starałam się go zabić. To ja pozwoliłam mu stać się tym, kim jest teraz, to ja dałam mu jego przeklętą siłę.

— Proszę was, matko, nie męczcie się. Milczcie i pozwólcie mi tylko pobyć trochę z wami...

Learchos czuje, jak łzy spływają mu po policzkach. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął płakać.

— Dlatego proszę cię tylko o jedno i zobowiązuję cię, abyś tego dopełnił, bo mogłam cię zabić, zanim się narodziłeś, ale tego nie zrobiłam. Teraz masz wobec mnie dług.

Z wysiłkiem podciąga się, przybliżając usta do jego uszu.

— Zabij go — syczy ledwo słyszalnie, po czym wykończona opada z powrotem na poduszki.

Learchos nie wierzy własnym uszom i nie wie, co ma odpowiedzieć.

— Ukształtował cię na swój obraz i podobieństwo, a ty może nawet potrafisz go kochać Ale takie jest moje ostatnie życzenie: zabij Dohora. W przeciwnym razie — bądź przeklęty.

Jej lodowate oczy wbijają się w niego, a on nie potrafi odwrócić wzroku.

— A teraz idź sobie, nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

Learchos stoi przy łóżku, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Patrzy na swoją umierającą matkę, a dłonie mu mrowią, jak gdyby jego krew była z wosku; czuje, jaka jest kleista i jak powoli krąży w żyłach.

— Idź sobie! — wrzeszczy Sulana i z trudem podnosi leżący przy wezgłowiu dzwoneczek. Potrząsa nim, wywołując ciche brzęczenie.

Drzwi otwierają się prawie natychmiast, szybko i cicho wyłania się zza nich Sybilla.

— No już, chodźcie stąd — mówi, biorąc Learchosa za ramię i delikatnie, ale silnie pociągając go za sobą.