Выбрать главу

Learchos pozwala się wywlec na zewnątrz, do ostatniej chwili nie odrywając oczu od łóżka. Nie widzi jej, ale wie, że jego matka patrzy na niego z niezmierzoną nienawiścią.

Puchar wypadł mu z ręki, a wino rozlało się po podłodze. Learchos podniósł się gwałtownie i przeszedł przez próg. Potrzebował zaczerpnąć powietrza. Korytarz rozjaśniało światło trójnogów z brązu. Wszystko było spokojne w przeciwieństwie do burzy, jaką miał w piersi. Dlaczego to przeklęte miejsce nie rozpadało się teraz, pod jego wzrokiem?

Przemierzył różne piętra prawie biegiem, nie bacząc na zaalarmowane spojrzenia strażników, którzy kłaniali się pośpiesznie, kiedy ich mijał. Gdy dotarł do ogrodu, rzucił się na trawę i utkwił wzrok w rozgwieżdżonym niebie, oddychając pełnymi płucami. Świeże powietrze i monotonny dźwięk wody w fontannach uspokoiły go na chwilę, oczyszczając jego udręczoną duszę.

Nic nigdy nie będzie w stanie naprawdę mnie oczyścić.

Popatrzył na księżyc, okrągły i bardzo jasny, i wreszcie zrozumiał, dokąd musi pójść. Ta myśl poraziła go swoją niedorzecznością, ale nie mógł się jej oprzeć.

Zdecydowanym krokiem ruszył w drogę, stopniowo schodził do najniższych stref pałacu. Ściany stały się bardziej nagie, korytarze bardziej nędzne. Przez jakiś czas błąkał się w poszukiwaniu drzwi, które wskazał mu Volco. Nie znał zbyt dobrze tego skrzydła.

Na pewno śpią po ciężkim dniu pracy. To szalony pomysł, książę nie szuka pocieszenia u wieśniaczek, książę nie zwierza się sługom.

Skręcił w ostatni korytarz i zatrzymał się jak wryty. Była tam. Przed nim. Ukradkiem szła do swojego pokoju.

— Poczekaj!

Dubhe zatrzymała się. W duchu podziękowała własnej przezorności, dzięki której pomyślała o tym, aby się przebrać, kiedy tylko dotarła do strefy przeznaczonej dla służby. W każdym razie będzie musiała się wytłumaczyć, dlaczego wyszła o tej porze. Pomyślała, że lepiej będzie zapobiec pytaniom. Odwróciła się gwałtownie.

— Przepraszam, ja...

Urwała. To był książę, nie rozpoznała jego głosu.

— Właśnie szedłem cię szukać.

Stali przez chwilę i patrzyli na siebie. Teraz, kiedy przed nią stał, Learchos nie wiedział, co jej powiedzieć.

— Książę, ja... ja nie mogłam spać — zamruczała Dubhe żałosnym tonem.

— Nie musisz się usprawiedliwiać. Nie jesteś więźniem. Możesz chodzić, gdzie chcesz.

Przygryzła wargę.

— Jak widzisz, ja też nie mogę zasnąć — uśmiechnął się młodzieniec. I wbrew wszelkiej logice Dubhe była szczęśliwa, że tam stał, o dwa kroki od niej. — Masz ochotę towarzyszyć mi do ogrodu?

Zawahała się: może nie należało tego robić, może powinna wrócić do łóżka, może nigdy nie powinna była obdarzyć go takim zaufaniem? Zamiast tego po prostu za nim poszła, nie była w stanie mu odmówić.

Spacerowali po oświetlonych księżycem alejkach. Dubhe często poruszała się nocą, przypominało jej to wiele zadań, które doprowadziła do końca dzięki przychylności mroku oraz lata spędzone razem z Mistrzem. Przez moment jego wspomnienie i fakt, że była tu razem z Learchosem, sprawiły, że przeszedł ją dreszcz.

Książę zauważył to.

— Dobrze się czujesz?

— Tak, ja...

Learchos usadził ją na trawie obok siebie, przykrywając jej ramiona swoim płaszczem. Było wilgotno, a rosa przenikała przez ubrania.

Postaraj się wydrzeć mu jakieś informacje, to wspaniała okazja dla twoich poszukiwań — powiedziała sobie Dubhe, ale jej wola odmawiała.

— Jak idzie praca? — spytał Learchos.

Dubhe spojrzała na niego zdumiona.

— Dobrze. Świetnie — ocknęła się natychmiast. — Uratowałeś nas i...

— Nie czuj się w obowiązku za każdym razem mi dziękować ani na siłę udawać entuzjazm.

— To naprawdę dobre miejsce. Jestem z dala od wojny, a to już wiele — powiedziała, starając się nadać głosowi ton szczerości.

— Nie pracujecie zbyt wiele?

Żywo pokręciła głową.

— Zawsze jest czas na odpoczynek.

Zapadła ciężka cisza. Dubhe nie rozumiała: dlaczego szedł jej szukać? Dlaczego ją tu trzymał?

— Mam czelność przypuszczać, że pomogłem ci tamtego dnia — powiedział nagle Learchos, patrząc jej w oczy. — To dlatego proszę cię, abyś teraz tu ze mną była. Bo teraz ja potrzebuję twojej pomocy.

Dubhe poczuła, jak jego wzrok ją przeszywa. Nie mogła zrobić nic innego, tylko przytaknąć i odwzajemnić spojrzenie, czekając.

— Jestem więźniem, Sanne, i nie wiem, dlaczego mówię to właśnie tobie, ale tu w środku nie ma nikogo... — Westchnął. — Jestem tu obcy wszystkim.

— A czego jesteś więźniem?

Wydawało się, że oczy Learchosa lekko pojaśniały. Uśmiechnął się do niej słabo.

— Przeszłości, która nie chce odejść.

Wyznał jej wszystko pośpiesznie, jak gdyby słowa wytryskiwały mu z duszy niczym porywista rzeka. Opowiedział jej o matce, o jej nienawiści w stosunku do niego i o straszliwym żądaniu, jakie wypowiedziała przy nim przed śmiercią.

— To wszystko — powiedział w końcu. — Teraz czuję się lżejszy. Potrzebowałem uwolnić się od tej tajemnicy. Sądzę, że potrafisz zrozumieć, co mam na myśli.

Dubhe kiwnęła głową.

— Przez te wszystkie lata zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie powiedziała mi dobrego słowa, nigdy mnie nie przytuliła, nigdy mnie nie szukała. Dla niej byłem zawsze tylko synem jej męża i nienawidziła mnie przynajmniej tak samo, jak mojego ojca. I przez całe moje dzieciństwo zachodziłem w głowę, czy coś zrobiłem, czy popełniłem jakiś błąd, którym zasłużyłem sobie na podobne traktowanie. Tego dnia jednak zrozumiałem, że moją winą był po prostu fakt, że przyszedłem na świat.

Dubhe patrzyła na niego wstrząśnięta.

— To grzech, którego w jej oczach nigdy nie odkupiłem, być może myślała, że jeśli wymusi na mnie to niedorzeczne przyrzeczenie, dokonam ekspiacji.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Bo tamtej nocy podsłuchiwałem, jak opowiadasz o swojej przeszłości, i odkryłem twoją tajemnicę. Teraz jesteśmy kwita. Pragnąłem ci o tym powiedzieć, na dworze nie ma nikogo innego, kto by mnie wysłuchał. — Kąciki jego ust rozciągnęły się w gorzkim uśmiechu.

— Są osoby, które rodzą się pod złą gwiazdą — powiedziała Dubhe, a kiedy Learchos popatrzył na nią, znowu poczuła się odsłonięta, podatna na zranienie, tak jak tamtej nocy w lesie. — Znasz ryty Gildii Zabójców?

Dalej się uśmiechał, tym razem z sarkazmem.

— Aż nazbyt dobrze.

— A wiesz, kim są Dzieci Śmierci?

Potrząsnął głową. Dubhe poczuła się, jak gdyby stała na brzegu urwiska. Rzucić się było szaleństwem, ale pustka ją wzywała. Jeżeli teraz zdecyduje się mówić, nic już nie będzie takie samo.

— To dzieci, które zabiły; czy to noworodki, których matka zmarła przy porodzie, czy dzieci, które zabijają przez pomyłkę lub naumyślnie. Gildia uważa je za wybrańców. Szuka ich wszędzie, wciela w swoje szeregi i szkoli je, aby zrobić z nich Zabójców.

Ze sposobu, w jaki Learchos na nią spojrzał, wyczuła, że zrozumiał. Ale nie obchodziło jej to. Był synem jej nieprzyjaciela, coś w środku nie przestawało jej tego krzyczeć, ale klamka już zapadła.

— Te dzieci narodziły się naznaczone przeznaczeniem. Ich największą winą jest to, że zostały wydane na świat. — Dubhe poczuła, jak jej rozpacz przedziera się wśród łez.