Выбрать главу

— Zgoda, zgoda — odpowiedział jego wuj ze znudzoną miną. — Teraz jednak chcę porozmawiać z tobą na osobności.

Stojąca za nim kobieta odłożyła delikatnie gąbkę i podeszła do dziewcząt.

— Chodźcie za mną — powiedziała tylko.

Forra ubrał się powoli.

— Pomóż mi — nakazał bezczelnie i Learchos usłuchał. Kawałek po kawałku wkładał mu zbroję, delikatnie splatając wiązania. Przez wiele lat każdego dnia spełniał ten obowiązek na każdym polu bitwy, które razem przemierzyli.

Mężczyzna patrzy na niego nieruchomo, z drżeniem. To starzec, a jego oczy wypełnione są strachem. Gdyby mógł, błagałby o litość, ale przerażenie odjęło mu mowę. Learchos czuje, jak rękojeść miecza ślizga się w jego dłoni, pokrytej lodowatym potem.

Forra stoi za nim i przygląda się. „No, dalej” — mówi.

Już drugi raz wydaje mu ten rozkaz, a jego glos jest coraz bardziej poirytowany. Jest jego nauczycielem już od dwóch miesięcy, a Learchos ma dopiero trzynaście lat. Do tej pory był przekonany, że nie ma nikogo bardziej nieustępliwego i straszliwego od jego ojca. Lata spędził, starając się spełnić jego oczekiwania, do ostatnich sił ćwicząc się we władaniu mieczem, próbując wzmocnić swoje wątłe ciało, aby wymodelować je zgodnie z potrzebami sztuki wojennej. Ale on nigdy nie uśmiechnął się do niego, nigdy nie okazał najmniejszej choćby aprobaty.

— Jesteś słaby — powtarzał mu zawsze ostrym głosem. Słowa lodowate niczym topór.

Jego matka nie istnieje, widuje ją tylko wtedy, kiedy uczestniczy w najważniejszych oficjalnych ceremoniach. Resztę czasu spędza jak pustelnica w swoim pokoju, gdzie z własnej woli zamknęła się wiele lat wcześniej. Nigdy nie udało mu się z nią porozmawiać ani jej dotknąć. To kobieta nieprzystępna, prawie obca. W tamtych czasach Forra, jego wuj, jest odległym mitem, olbrzymim i niezwykle silnym mężczyzną, do którego nigdy się nie zbliżył.

Potem, pewnego dnia, ojcowska decyzja.

— Pójdziesz walczyć na froncie w Krainie Wiatru razem z twoim wujem. Czas, abyś przyswoił sobie metody walki i naprawdę przyuczył się do wojny.

Na te słowa Volco, jego ordynans, zaprotestował:

— Mój panie, to jeszcze dziecko...

— Kiedy ja wstąpiłem do Akademii, byłem od niego o rok młodszy.

— Ale wojna...

— To ja jestem królem i ja decyduję, co jest najlepsze dla mojego syna!

I tak Forra został jego nauczycielem, a Learchos zaczął podążać za nim na wszystkie pola bitwy. Zawsze ze zbyt ciężką zbroją, zawsze wymachując mieczem bez poczucia, że naprawdę do niego należy.

Od tamtej pory tylko krew, odcięte kończyny, odór porozrywanych walkami pól. I on zawsze w środku, zawsze za tym wujem, gotowym w każdej chwili podjudzać go do zemsty.

Nie boją się, że może zostać ranny, że może zginąć. Wysyłają go w tłum, jak zwykłego piechura. Do tej pory ratowali go niektórzy jego towarzysze broni. Podczas walki zostają u jego boku, zabijają za niego. Dwa miesiące i wciąż może powiedzieć, że nikogo nie zabił.

Learchos wie, że w ten sposób nie zadowoli swojego ojca. Wie, że pragnie on, aby jego syn był bezlitosny jak zabójca. Chłopiec ma trzynaście lat, ale jest świadomy, że królestwa opierają się na fundamentach z trupów oraz żyłach, w których płynie krew tysięcy ludzi. Ale nie daje rady. Nie chce.

Forra karze go za każde uchybienie. Pięćdziesiąt uderzeń szpicrutą, z których każde otwiera na jego plecach drogę strużkom krwi.

— Masz być zawsze pierwszy w bitwie, rozumiesz?

To niekończąca się śpiewka, która przenika jego umysł z tą samą gwałtownością, z jaką pejcz przecina mu ciało. I wreszcie tamten dzień.

— Dzisiaj będziemy zabijać buntowników. Chcę, żebyś przy tym był.

Learchos pochylił głowę. Nie pierwszy raz jest obecny podczas egzekucji. W ciągu tych pięciu miesięcy było ich już wiele, ale jeszcze się nie przyzwyczaił. Zawsze, kiedy miecz opada, zamyka oczy, i w tym momencie ryk tłumu zadaje mu ostatnią, bolesną mękę. Nie ma jednak wyboru. Bez słowa idzie za Forrą w ustalone miejsce.

Miecz nieubłaganie opada na piątkę nieszczęśników. Pozostaje ostatni, starzec.

— Tego sam zabijesz.

Słowa jego wuja przerażająco rozbrzmiewają w powietrzu.

— Ale ja...

— Dopóki naprawdę nie zabijesz, nigdy nie będziesz mógł być mężczyzną ani żołnierzem.

Learchos jak we śnie pozwała się zawlec na drewniany podest. Włożyli mu w dłoń miecz, którego kat używa zwykłe przy egzekucjach, ten, na którym wyrytych jest kilka ważnych wersów: „Przyjmijcie, o bogowie, duszę człowieka, którego mam zabić”.

Nie patrzy na to ostrze. Patrzy w przerażone oczy starca i czuje litość.

— Nie chcę — mruczy więc, odwracając się do Forry. Wie, że nie jest to człowiek litościwy, ale jest przekonany, że jego spojrzenie w tym momencie mogłoby rozmiękczyć nawet serce jego ojca.

— Zrób to i basta.

— Proszę was...

— No już!

Learchos czuje spojrzenie tłumu, oczekiwanie stojących wokół niego żołnierzy.

Kat popycha starca na kolana i kładzie jego głowę na pniu. Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć jak zarzynane cielę, a jego krzyki znów paraliżują dłoń księcia. Ten człowiek nic mu nie zrobił, a teraz klęczy tam, bezbronny, czekając na los, na który nie zasłużył.

— Nie, nie mogę, przykro mi — udaje mu się w końcu powiedzieć.

Kopnięcie w sam środek pleców rzuca go na ziemię. Chłód ostrza pod jego policzkiem kontrastuje z ciepłem krwi spływającej z rozcięcia, które sobie zrobił.

— Zrób to!

Krzyk Forry jest ostatecznym nakazem, któremu nie można się przeciwstawić.

Learchos płacze w milczeniu. Bierze miecz, podnosi się na nogi. Mężczyzna błaga o litość, znowu krzyczy. On nie znajduje odwagi, aby to zrobić. Wówczas Forra przyciąga go do siebie, chwyta jego ręce i zaciska na rękojeści, sprawia mu to prawie ból. I razem zamierzają się, ale Learchos sam opuszcza miecz na szyję ofiary. Nie może się zatrzymać, broń zbyt ciąży mu w dłoniach. Zaciska oczy, aby nie widzieć, on też wrzeszczy, i dokładnie od momentu, kiedy czuje, jak ciało ofiary zostaje rozcięte, wie, że już nigdy nie będzie taki sam. Ta egzekucja jest końcem jego dzieciństwa. Szpicruta.

Jedno uderzenie, pięć, dziesięć.

Learchos przyjmuje je z przyjemnością. Stara się nie pozwolić, aby wymknął mu się choć jeden jęk, uważa, że sobie na to zasłużył. Postanowił: już nigdy nie chcę zabijać. Może tylko dla Forry zrobiłby wyjątek. Chce widzieć go martwym, bez głowy, i gorąco pragnie zabić go przejętym mieczem, który zatruje jego duszę na wieki.

— Już nigdy nie ośmielisz się być płochliwy jak baba, jasne? — Forra wrzeszczy mu do ucha, a Learchos ociera sobie z ust czerwoną strużkę. Przygryzł sobie wargi do krwi, aby tylko nie dać mu satysfakcji krzykiem. Następnie patrzy na niego spod oka, buntowniczo, a jego wuj śmieje się wesoło.