Demar tymczasem obserwował go w milczeniu. San starał się nie zwracać na to uwagi, szczególnie wtedy, kiedy rozbijali obóz wieczorem, a on wyciągał książkę, aby ćwiczyć.
A niech sobie patrzy. I tak nie może nikogo zawiadomić.
— Księga Mrocznych Mędrców — powiedział Zabójca za pierwszym razem, kiedy zobaczył, że chłopiec wyciąga książkę z sakwy.
— Znasz ją?
— Napisany przez Astera oryginał znajduje się w bibliotece Domu.
San z pełnym poczucia winy pragnieniem pomyślał o tych stronicach skreślonych przez tak potężnego czarodzieja. Miałby wielką ochotę rzucić na nie okiem.
Pewnej nocy, słysząc, jak Demar z pięściami zaciśniętymi na piersi modli się do swojego boga, San dał się porwać melodyjnej nucie, którą mruczał Zabójca. W końcu nawet imię tego straszliwego boga, tego boga, który zabił jego rodziców, nabrało brzmienia prawie swojskiego, przyjemnego.
Zmiotę go z powierzchni ziemi i będę pierwszym, który to zrobi — powtarzał sobie z przestrachem, z zamętem w sercu.
Thenaar, Thenaar, Thenaar. Taka była mantra jego nienawiści, modlitwa jego misji.
Kiedy wreszcie dotarli do Krainy Nocy, Sana ogarnął lęk.
Zachód słońca nastąpił wkrótce po świcie i w ciągu kilku chwil wszystko pochłonęła ciemność. Było to widowisko mrożące krew w żyłach, prawie nierzeczywiste.
Demar zauważył poruszenie chłopca i spojrzał na niego ze śmiechem.
— To jest zaklęcie rzucone na naszą krainę. Na jej granicach panuje niekończący się zachód słońca, a w centrum — wieczna noc.
San spróbował przyjąć zdecydowaną minę.
— Nie przestraszy mnie trochę ciemności.
Demar zachichotał.
— Mrok hartuje ducha, chłopczyku: albo nauczysz się z nim żyć, albo zwariujesz.
San szybko zaczął rozumieć znaczenie tych słów. Mimo iż lato chyliło się ku końcowi, było jeszcze gorąco, a kontrast z tą ciemnością, pachnącą świeżością i orzeźwieniem, zdecydowanie go wykańczał. Ciążył mu brak światła, a oczy z trudem przyzwyczajały się do tych skrajnych warunków. Ciemne niebo błyszczało, a jaśniejące wszędzie pośród tej wiecznej nocy owoce miecznicy wydawały się żywymi duchami.
Bał się. Strach przed ciemnością, tak jak wtedy, kiedy jako dziecko przychodził do pokoju rodziców.
— Co się dzieje, San? — Słodki i zaspany głos jego matki.
— Boję się.
— Dlaczego?
— Coś jest w ciemności.
Lekki uśmiech, głos staje się czuły.
— Chodź tutaj.
Ramiona wokół jego ciała, szelest czystej pościeli.
— Nic nie ma w ciemności. To tylko słońce idzie odpoczywać, tak jak ty. Za kilka godzin wróci. Spij i zobaczysz, że ta chwila nadejdzie w mgnieniu oka. A poza tym ja jestem tutaj, żeby cię bronić.
— Jesteśmy blisko — powiedział Demar po trzech dniach marszu, a San poczuł, jak serce skacze mu do gardła.
— Ile jeszcze?
— Dziś wieczorem staniemy przed świątynią.
Umysł chłopca wypełnił natłok oszalałych myśli. A teraz? Jaki był plan? Co zrobi? Nie wiedział. Nie pomyślał o tym. Wyobrażał sobie, że tam wejdzie i pozwoli, aby jego moce zrobiły resztę. Ale czy to wystarczy? Nawet nie zapytał Zabójcy, jak wygląda ten Dom; narażał się na pewne niebezpieczeństwo; po raz pierwszy przeraziła go świadomość własnego niedoświadczenia.
Co dziwne, przyłapał się na myślach o Idzie. Ciekawe, czy mnie szuka? Jasne, że tak, ale pewnie jest jeszcze daleko.
Potrząsnął głową.
Nie próbuj mieć nadziei, że przybędzie na czas. Zrobisz to, co musisz, albo umrzesz, i tak życie nie ma już sensu. Wejdziesz i pozwolisz wyładować się złości, tak jak wtedy, kiedy zostałeś zaatakowany. Zabiłeś przecież smoka, pamiętaj o tym, czym może być dla ciebie Gildia? W najgorszym przypadku zabierzesz ze sobą do grobu kilku Zabójców.
Kiedy jednak znaleźli się przed świątynią, poczuł niemal rozczarowanie. Myślał, że stanie przed jakąś niezmierzoną i potężną konstrukcją, lecz zobaczył nie więcej, tylko prostokąt czarnego kryształu, odbijający przejrzyste światło nocy. Jedyne, co robiło wrażenie, to wysokość trzech iglic, z których składał się dach, i znajdująca się pośrodku rozeta. Płynęło z niej intensywnie czerwone światło, wyglądające jak krew, która właśnie wytrysnęła z rany.
— No i to jest ten wasz Dom? — odezwał się, usiłując przybrać szyderczy ton.
Demar przytaknął poważnie.
San posunął się powoli do przodu. Złość w nim wrzała i zorientował się, że w niektórych sytuacjach nienawiść i strach są do siebie bardzo podobne.
Przypomniał sobie krzyki tamtej nocy i ubranych na czarno ludzi. Jego wrogowie znajdowali się za tymi drzwiami i wkrótce wreszcie zasmakuje zemsty. Jego gniew zmiecie wszystkich. Pomyślał, że nic, nawet śmierć, nie zdoła go zatrzymać. Położył dłonie na zimnym, czarnym krysztale bramy i popchnął. Skrzydła rozchyliły się niczym płatki trującego kwiatu.
W środku było zimno i unosił się intensywny zapach krwi. Wnętrze składało się z trzech naw przedzielonych dwoma rzędami z grubsza ociosanych kolumn. San poszedł naprzód, po drodze opierając dłoń na jednej z nich. Prawie od razu się skaleczył, a krew z jego ręki skapywała na ziemię.
Podniósł wzrok. W głębi stał posąg, olbrzymi i straszliwy. Przedstawiał mężczyznę z dzikim uśmiechem i rozwianą przez wiatr czupryną. Dla chłopca była to po prostu twarz zabójcy jego rodziców. Poczuł, jak jego dłonie rozgrzewają się, stają się prawie parzące, i z uśmiechem przyjął moc, która przebiegała przez ciało.
Nie ma już powodu do strachu. Spalę wszystko w jednej chwili i wreszcie nastąpi pokój.
Potem jakiś głos przerwał zdumione milczenie tego miejsca i strumień jego mocy nagle ustał. Chłopiec był oszołomiony, ale nawet nie zdążył się zdziwić, kiedy dwie ręce złapały go za ramiona i rzuciły na ziemię. Uderzył szczęką o posadzkę i przez chwilę ból uniemożliwił mu myślenie o czymkolwiek innym.
— Świetna robota — usłyszał.
— Dla Thenaara to i jeszcze więcej — odpowiedział Demar.
San spróbował podnieść wzrok. W polu swojego widzenia zauważył parę stóp wystających spod tuniki.
— Zawsze uważałem, że pewnego dnia będziesz dobrze służył Thenaarowi i moje zaufanie zostało hojnie wynagrodzone.
San zobaczył, jak Demar klęka, i usłyszał, jak odzywa się głosem łamiącym się od płaczu.
— Dziękuję, Wasza Ekscelencjo, dziękuję!
— Podziękuj Thenaarowi, który dał ci siły.
San spróbował się wyrwać, starał się znowu rozgrzać swoje dłonie, ale nie udawało mu się to, chociaż jego wściekłość była jeszcze większa niż wcześniej.
Człowiek w tunice ukląkł na jedno kolano i popatrzył na niego. Dwaj żołnierze, którzy trzymali chłopca, podnieśli go na tyle, ile wystarczyło, aby mógł mówić. San zobaczył przed sobą mężczyznę w średnim wieku, o mlecznej skórze i bardzo jasnych oczach; miał na sobie złote okulary i uśmiechał się z zachwytem. Jego spojrzenie było przenikliwe i lodowate, wzbudzające respekt.