Выбрать главу

Pszczoła, nie zwróciwszy nawet uwagi na jego słowa, przeleciała na inny kwiat.

— To jakieś głupie stworzenie — szepnął Jacek — wciąż tylko wącha kwiaty. Należy z nim rozmawiać spokojnie. Hej, pszczoło — krzyknął — dlaczego nam nie odpowiadasz?!

— Bo po co mam odpowiadać na niemądre pytania? — zabrzęczała pszczoła.

— Więc nigdy nie słyszałaś o takim kraju?

— Owszem, słyszałam. Niedawno przebiegał tędy straszliwy zwierz kłapouch i ryczał o tym na cały świat. Podobno był to osioł. Taki kraj nie istnieje…

— Ej! — rzekł Jacek — a ja myślę, że ten kraj już chyba niedaleko. Przecie ty latasz sobie, wesoło brzęcząc, i nic innego nie robisz, tylko wąchasz kwiaty.

Pszczoła musiała się bardzo zdumieć, tak że aż zachwiał się ten kwiat, na którym siedziała.

— Ja wącham kwiaty? Czy jesteście obrani z rozumu?

Przecież ja jestem pszczoła!

— Cóż więc z tego, że ty jesteś pszczoła?

— To znaczy, że nie znam chwili wytchnienia i pracuję, pracuję bez końca. Odbywam dalekie podróże, aby znaleźć pracę. Przestaję pracować wtedy dopiero, kiedy umieram.

— A cóż ty takiego robisz?

— Robię wosk, z którego buduję spichrze, a w nich przechowuję miód, aby miało się czym żywić nowe pokolenie.

— Miód?! — szepnął Jacek. - Placku, słyszysz? Placek nie mógł odpowiedzieć, bo na sarn dźwięk tego słodkiego słowa wywalił język, jakby czekał, że mu nań spadnie kropla miodu.

Wtedy Jacek rzekł chytrze:

— Wiemy o tym wszystkim, pracowita pszczoło, i bardzo jesteśmy uradowani, że cię widzimy przy twojej ciężkiej pracy. Czy teraz masz w swoim domu miód?

— Mam, cudowny, świeży i pachnący.

— A gdzie jest twój dom?

— Tam, gdzie stoją te trzy drzewa; w dziupli tego, rośnie w środku, jest mieszkanie moje i moich sióstr.

— A wiele ty masz sióstr?

— Tyle, ile jest na niebie gwiazd.

— A ile jest gwiazd?

— Tyle, ile pszczół. Gwiazdy to są pszczoły Pana Boga i zbierają miód na łące nieba. Ale żegnajcie mi! Nie mam czasu… Przed zachodem słońca muszę jeszcze sto dziewięć razy odbyć drogę do ula i z powrotem.

— Szczęśliwej drogi — zawołał Placek.

— Powinieneś wykrzyknąć to sto dziewięć razy — brzęknęła pszczoła i jak złota okruszyna zginęła w słonecznej mgle.

Jacek spojrzał na Placka i mrugnął wesoło:

— Placku — rzekł — będziemy mieli miód!

— Placek powinien być z miodem, jeśli mam się uczciwie nazywać — rzekł Placek. - Chodźmy czym prędzej do mieszkania pszczoły.

— Głupie to jest stworzenie — śmiał się Jacek — gdybym miał w domu miód, nie powiedziałbym tego nikomu, ale te wszystkie pracujące stworzenia są naiwne i łatwowierne.

Pobiegli wesoło do trzech drzew, obejrzeli je starannie i w jednym z nich ujrzeli w rozwidleniu konarów czarny otwór, przy którym brzękliwy i nieustanny odbywał się ruch. Setki pszczół mijało się w locie; te, które wlatywały do ula, leciały lotem ciężkim, wylatujące zaś jak gdyby na lekkich płynęły skrzydłach.

— Bardzo to jest zabawne — rzekł Jacek. - To są śmieszne stworzenia.

— Ale spośród pracujących jedyne roztropne, bo przygotowały dla nas miód. Nigdy nie jadłem miodu, słyszałem jednak o nim wiele dobrego. Właź, Placek! Jazda!

Placek tak drżał z radości, że wdrapał się na drzewo jak wiewiórka.

— Wsadź tam rękę i wyciągaj miód!

— Zrobione! — wołał z góry Placek. - Ratunku!

— Czego się drzesz?

— Ratunku! — ryczał Placek, padając jak gruszka na ziemię.

— Co ci się… - zaczai mówić Jacek niespokojnie, ale nie skończył, bo zawył, jakby sam Patałłach nie potrafił.

Porwali się do ucieczki, ale nad nimi i dookoła nich brzęczał rój pszczół w wielkim, straszliwym i sprawiedliwym gniewie; zapamiętały się i cięły, gdzie się dało. Bzykały i szemrały atakując ich głowy, te zaś, które z powodu zbytniego tłoku nie mogły się do nich dostać, uważały, że ręce i bose nogi nie są też najgorszym terenem do bitewnych operacji, a jeśli idzie o stopień wykształcenia, to i głowy, i nogi na tej samej stały wysokości. Jacek i Placek darli się wniebogłosy; napad mrówek był zaledwie zabawką wobec napadu tej rozgniewanej chmury fabrykantów miodu. Potężny to był wróg i w gniewie zapamiętały, zajadły i bitny. Widać, że praca dodaje takich sił do walki i do obrony tego, co się w trudzie wypracowało. Łatwo to było spostrzec każdemu, ale ani Jacek, ani Placek nie mieli czasu do rozważań, pragnęli tylko uciec z życiem. Żal było patrzeć na tę nierówną walkę, któż jednak miał się nad nimi użalić, choć płacz ich i narzekanie jazgotliwe słychać było na dziesięć mil dookoła.

— Ratunku! — krzyczał Jacek.

— O matko!.. — płakał z wielkim szlochem Placek. Zaledwie wezwał matki, zdawało im się, że słyszą głos.

— Do mnie! do mnie! — wołał ktoś ku nim, ktoś kogo nie widzieli, bo oczy mieli zapuchłe.

Biegli jednak ku temu głosowi, z trudem i ostatkiem sił, bo ciała mieli poranione i pokłute, i czuli, że brzękną i przedziwnie tyją. Potoczyli się jak bezwładne kule z jakiegoś wzgórza i poczuli, że ktoś ich chwycił w ramiona. Otwarli z wysiłkiem oczy i patrząc jak przez szparki, ujrzeli, że są w małym brzozowym gaju i że jakiś staruszek, chroniąc ich od pszczół, przemawia do straszliwych owadów słodkim głosem. Pszczoły huczały, wciąż gniewnie i niespokojnie, lecz coraz ciszej, jakby je ukoił ten dobry głos.

Staruszek mówił śpiewnie:

— Odlećcie, odlećcie już, siostry moje. Kwiaty pachną i nie czas na wojnę… Ci chłopcy nie chcieli wam uczynić krzywdy, ale młode to i lekkomyślne… Uspokójcie się, siostrzyczki, i zgaście swój gniew… No, cicho już, cicho!.. Wracajcie do domu, bo królowa się niepokoi… Patrzcie, jak strasznie pocięci są ci chłopcy. Już dość, już dość! Nigdy nie należy karać śmiercią… Cicho, cicho, cicho… Niech wam kwiaty pachną, niech się czerwienią i błękitnią… Ludu pracowity, odlatuj, odlatuj…

Kiedy tak mówił, jak gdyby śpiewał starodawną pieśń, coraz ciszej czyniło się dookoła, a po dłuższej chwili nie widać było ani jednej pszczoły.

Chłopcy siedzieli, wciąż jeszcze przerażeni, rękoma wodząc po swoich nabrzmiałych twarzach; chudzi dotąd, teraz wyglądali jak dwa księżyce w pełni albo jak owe kukły, które dzieci robią z okrągłych arbuzów. Całe ciało gorzało, jakby przypiekane ogniem, tylko łzy strumieniem płynące przynosiły im niejaką ulgę, chłodząc rozpalone twarze.

Staruszeczek szybko się uwijając narwał wiele ziół i ich sokiem natarł im miejsca spuchnięte, co im bardzo pomogło. Nakarmił ich i napoił, pocieszył dobrymi słowami, potem rzekł:

— Wielkie to szczęście, że was pszczoły na śmierć nie zagryzły. Wiedziałem, że są straszne w słusznym gniewie, nigdy jednak w takiej nie widziałem ich furii. Dziwna to? jednak rzecz! Byłbym wam dawno przyszedł z pomocą, bo l mam nad nimi władzę, niczego jednak nie widziałem ani nie słyszałem. Nagle ktoś krzyknął: „matko” — i to słowo zagrzmiało wielkim głosem, tak że się obudziłem z głębokiego zamyślenia i pobiegłem do was z raturikiem. Który z was, chłopcy moi, wołał matki?

Żaden mu nie odpowiedział, a staruszek mówił w zamyśleniu:

— Dobrze ten uczynił, gdyż jest to niezmierne zaklęcie. Wasza matka was ocaliła, dzieci moje. Ale ułóżcie się teraz w mojej chatce na spoczynek. Obok jest źródełko przeczyste i cieniste drzewa.

Wziął ich za ręce i zbiedzonych zawiódł do szałasu, jaki sobie klecą pasterze, ułożył ich do snu, sam zaś poszedł noc spędzić pod drzewami.