Выбрать главу

Chłopcy, od których odleciały pszczoły, ale od których strach dotąd nie chciał odlecieć, nie mogli zasnąć, rozmyślając nad swoją złą przygodą. Poprzysięgli pszczołom zemstę, nie wiedząc, jak jej dokonać. Przypominał im groźne owady ciągły ból i ustawiczne pieczenie; sklęsły im cokolwiek twarze, leczone sokiem ziół, ale jeden na drugiego nie mógł patrzeć bez zdumienia; Jacek nie poznawał pyzatego na gębie Placka, nagle zgrubiały Placek dziwił się, że chudy Jacek stał się opasły i gruby. Wciąż mieli takie uczucie, jakby im ktoś nalał za skórę płynnego ognia. W sercach ich wciąż się burzył gniew i tak gotował jak woda w garnku, bulgocąc i szumiąc.

Leżeli długo w bolesnym i piekącym milczeniu; wreszcie szepnął Jacek:

— Słuchaj no, Placek, co ten stary bredził o tym, że nas ocaliła nasza matka?

— Gadał coś podobnego — odrzekł Placek — ale, widać, uszy mi spuchły, więc niedobrze słyszałem.

— On chyba sam nie wie, co mówi — szepnął powoli Jacek, jakby się namyślając — bo jakże nas mogła uratować matka, która jest o sto mil stąd.

— I ja tak myślę. Ten stary jest śmieszny!

- Śmieszny on nie jest, ja myślę, że jest to raczej zły i przewrotny człowiek.

— Przecież nas wyratował…

— Tak, ale dlaczego pszczoły, które chciały nas zamordować, jego natychmiast usłuchały? Może on jest z nimi w zmowie?

— Ciszej mów, żeby nas nie usłyszał. Poczekaj, zobaczę, czy już usnął.

Rozchylił ostrożnie gałęzie tworzące ścianę szałasu i spojrzał na polanę. Księżyc świecił jasno i srebrzyście.

Rozparł się szeroko wśród dwóch brzóz i tak wyglądał jak dziwny ptak, co przysiadł w podróży na gałęziach. Jasno było jak w dzień, tylko stokroć piękniej. Noc była jakby zaczarowana, mieniąca się i połyskująca srebrem i złotem; strumień był ze srebra, drzewa były srebrzyste, mchy błyszczały, jakby były uczynione ze srebra, a w powietrzu jakby drżał złocisty pył. Tak bardzo było cicho, że słychać było drżenie brzozowych listków i cichuteńki ich szelest, choć najlżejszego nie było powiewu, ale brzozy, widać, kąpały się w miesięcznej, srebrnej wodzie z lubością i drżeniem zachwytu.

Placek patrzył opuchniętymi oczyma i nic nie widział przez dłuższą chwilę, bo mu się zaczęły majaczyć srebrne cienie. Musiał jednak dojrzeć coś dziwnego, bo chwycił Jacka za rękaw i pociągnął silnie.

— Jacku! — szepnął z trwogą i zdumieniem.

— Co się stało? — zapytał cicho Jacek.

— Oczom własnym nie wierzę! - mówił Placek cicho.- Spojrzyj tylko!

Rozchylili szerzej gałęzie i patrzyli bez słowa.

Na polanie, pełnej blasków, na srebrnym pniu po umarłej brzozie siedział staruszek w srebrnym łachmanie i ze srebrną brodą. Księżyc tak wszystko wysrebrzył, że powietrze lśniło migotliwym, drżącym, ślicznym blaskiem. Przed starym człowiekiem przysiadł na zadzie ogromny wilk, łapy ku niemu wyciągnął i patrzył mu żebrzącym wzrokiem w oczy, a stary człowiek, cicho i łagodnie przemawiając, wyciskał na wilczą łapę, widać zranioną, sok z ziół. Pogładził potem wilka po kosmatym łbie, a wilk polizał go językiem po ręce, po czym jak duch cicho i bez szelestu zniknął wśród drzew.

— To czarownik! — szepnął Jacek.

— Boję się! - kłapnął zębami Placek.

— Nie bój się, przecie nas jest dwóch…

— Patrz, patrz, co to idzie?

Z drugiej strony wtoczyła się do brzozowego gaju ogromna bryła mięsa. Zwierz olbrzymi szedł na dwóch łapach ku staremu człowiekowi, kosmaty i kudłaty. To niedźwiedź! - szepnął Jacek.

— Coraz bardziej się boję! - kłapał Placek.

Potężny zwierz podszedł do siwego człowieka, przysiadł przed nim i coś mruczał. Człowiek patrzył na niego pilnie, potem rzekł:

— Ostatni raz cię poratuję, bo widzę, że znowu masz miód na pysku. Znowu narobiłeś szkody pracowitym pszczołom. Zapomniałeś, żeś mi przyrzekł nie kraść miodu. Och, niedźwiedziu, nic dobrego z ciebie nie wyrośnie!

Niedźwiedź mruczał bardzo pokornie i pochylił łeb, zapewne zawstydzony. Stary człowiek zaczął mu z kudłów wydzierać osty i ciernie, dobrotliwym głosem narzekając:

— Włóczysz się nie wiadomo kędy, nie pilnujesz skóry, a potem ja muszę ciężko pracować. Nie płacz teraz i nie przepraszaj… No, no, dość tego: wiesz, że nie lubię, jak się tak mażesz; lepiej, abyś przedtem pomyślał, a potem nie płakał niż odwrotnie. O biedaku, jakże sobie wydarłeś skórę… Ale już dobrze, dobrze. Nie całuj mi ręki, bo mnie oblepisz miodem, śmieszny niedźwiedziu. Idź już, idź! Jeszcze muszę opatrzyć wiewiórkę, która sobie zwichnęła nogę, i pocieszyć sarnę, która od wczoraj płacze, bo jej orzeł porwał dziecko. Gdybyś go gdzie spotkał, powiedz mu, niech mi się nie pokazuje na oczy… Teraz idź! Ach, wywrócisz mnie, bo jesteś nieco za ciężki na pieszczoty!

Niedźwiedź pochylił wielki swój łeb i widać chciał polizać człowieka po nogach, bo się staruszek zaczął opędzać, śmiejąc się głośno. W świetle miesiąca nawet ten śmiech stał się srebrny. Zwierz potoczył się potem, wielki jak stóg siana, drogą, którą przedtem przebiegł wilk.

Chłopcy patrzyli z zastrachanym zdumieniem. Widzieli, jak przykucnęła z trudem wiewiórka, widzieli w świetle miesiąca wielkie i takie serdeczne, jakby ludzkie łzy nieszczęśliwej sarny, słyszeli narzekania jakiegoś zabiedzonego psa, który ginął z głodu, i rzewne skargi innych rozmaitych zwierząt, które przybiegły tu, jak do dobrego lekarza, po radę i pociechę. Późno w nocy dopiero staruszeczek, ułożywszy się na mchach srebrzystych, słodko usnął.

Chłopcy nie spali, lecz zbliżywszy ku sobie nakrapiane z przyrodzenia, a przez pszczoły pocętkowane twarze, długo ze sobą szeptali.

Wreszcie rzekł Jacek, jak gdyby coś postanowił:

— Doskonale! Zamieszkamy w tej chałupince i przepędzimy tu lato. Musimy odpocząć i nabrać sił po tych wszystkich nieszczęściach, które nas spotkały. Mamy mieszkanie, las i wodę.

— A co będzie z pożywieniem? — zapytał Placek.

— Pożywienie łatwo dostaniemy, bo przede wszystkim każemy pracować temu staremu człowiekowi: będzie dla nas szukał jagód i owoców.

— A jeżeli nie zechce?

— Niechby spróbował nie chcieć. On jest jeden, a nas jest, dwóch, on ledwie włóczy ze starości nogami, a my jesteśmy silni. Musi pracować!

— Tak, ale niewielka to zabawa jeść tylko jagody i owoce!

— Nie bój się, Placek, będzie i mięso!

— Skąd tu można wydostać mięsa?

— Już o tym pomyślałem. Na pierwsze danie pójdzie kulawa wiewiórka, a potem zabijemy tę rozpłakaną sarnę. Najłatwiej ją będzie uderzyć kamieniem w głowę, kiedy położy łeb na kolanach starego człowieka.

— A kiedyż to się wszystko stanie?

— Zaraz jutro! Zrobimy tak…

Zaczął znowu szeptać pochyliwszy się nad uchem Placka, który się uśmiechał z zadowoleniem.

Zasnęli potem i długo spali. Słońce już przewędrowało kawał nieba, kiedy się obudzili, cokolwiek już chudsi i mniej obrzękli. W tejże chwili, jak gdyby usłyszawszy szelest w chatce, zjawił się staruszek, przywitał ich wesoło, zapytał o zdrowie i rzekł:

— Chodźcie ze mną, chłopcy mili, napijecie się wody ze źródła, a potem pójdziemy zbierać poziomki. Pan Bóg, który mnie samego dotąd karmił, nakarmi nas trzech.

Chłopcy spojrzeli na niego ponuro, a Placek rzekł:

— Chętnie napijemy się wody i zjemy poziomki, ale nie chce się nam chodzić. Ty pójdziesz sam i przyniesiesz nam co trzeba.