Выбрать главу

— Uczynię to — rzekł łagodnie staruszek — jeżeli jesteście zmęczeni.

— Nie jesteśmy zmęczeni, a ty będziesz to czynił codziennie, jak długo nam się będzie podobało. Odtąd nie będziesz mieszkał w tej dziurawej chatce, bo my ją zajmiemy dla siebie, a ty za to naprawisz jej dach!

— A gdzie ja będę spał? Chętnie się z wami podzielę wszystkim, mogę nawet spać w lesie w pogodne noce, cóż jednak uczynię w noce burzliwe i niepogodne?

— Czyń, co ci się podoba! My postanowiliśmy nie pracować i nic nas nie obchodzi. Idź natychmiast po jedzenie, a potem znajdź sobie legowisko…

— Dzieci moje… — zaczął mówić staruszek.

— Nie mów tyle — krzyknął Jacek — nudzisz nas i niecierpliwisz!

— Na Boga! — rzekł staruszek zdumiony. - Czy jest to możliwe, abyście mieli takie niewdzięczne serca? Gdyby się matka wasza dowiedziała o tym…

— Zamilknij! — krzyknęli oni dzikimi głosami.

— Ach, boli was wspomnienie matki? Jeszcze jest w was iskierka…

Chłopcy porwali się, czerwoni z gniewu, a Jacek chwycił kamień i krzyknął:

— Rzucę w ciebie tym kamieniem, jeśli natychmiast nie odejdziesz i nie spełnisz tego, cośmy ci rozkazali! Precz z moich oczu!

Stary człowiek spojrzał na niego spojrzeniem długim i smutnym. Westchnął potem ciężko, a w jego oczach ukazały się wielkie łzy.

— Odchodzę — rzekł słodko — niech wam Bóg przebaczy.

Powlókł się ciężkim krokiem i usiadł nie opodal na kłodzie. Wtedy Placek zawołał:

— Ten las od dzisiaj do nas należy! Nie masz prawa siadać w jego cieniu, wynoś się stąd i pamiętaj, abyś przyniósł jedzenie!

Stary człowiek powstał i odszedł powoli. Wyszedł z lasku i znękany bardzo usiadł na kamieniu w szczerym polu, gdzie słońce piekło i gdzie żadnej przed nim nie było ochrony.

— Cha! cha! — śmiał się Jacek. - Mamy własny dom i własny las, a ten stary uwędzi się na słońcu!

Legli w szałasie i cieszyli się hałaśliwie.

Nagle oczy rozszerzyły się im z wielkiego przerażenia, stało się bowiem coś takiego, co się nie zdarzyło od początku świata. Dzień był ciepły, pogodny i bezwietrzny; wtem zawiał potężny wiatr, drzewa boleśnie zaszumiały, a potem poruszyła się ziemia i drzewa zaczęły poruszać się, i cały las zaczai iść przed siebie; brzozy szły, jak ubrane dziewczęta idą w procesji, dąb szedł posuwiście, a krzaki biegły szybko jak dzieci. Chłopcy patrzyli w obłąkanym strachu, jak ich drzewa mijają i idą, idą, idą… aż doszły tam, gdzie na kamieniu siedział uśmiechnięty i jakby wcale nie zdziwiony stary człowiek. Wtedy go otoczyły leśnym kręgiem, białą brzozową gromadą i przystanęły, zwieszając ponad nim gałęzie, aby go nakryć chłodnym cieniem, a krzaki łasiły się u jego stóp. W chwilę potem źródło, z którego wypływał wesoły strumień, znikło, tak jakby się zapadło w ziemię, a strumień zaczai się wić zygzakiem, jak srebrny wąż, i począł wędrować za lasem. Po niedługim czasie źródełko wychynęło spod ziemi tuż przed siwym człowiekiem, strumyk się z nim połączył i wszystko było jak dawniej. Tam zaś, gdzie przed godziną jeszcze był las, na gołym łysym polu stała chatka, a przed nią Jacek i Placek rozszerzonymi oczyma patrzyli na zdarzone cuda.

Skamienieli, stali bez ruchu i nie widzieli, że gdzieś z oddali wielkimi krokami zdąża niedźwiedź. Ujrzeli go wtedy dopiero, kiedy ich owionął jego gorący oddech, jak żar z piekarskiego pieca/ Nie mogli nawet krzyknąć, bo brakło im oddechu. Ujrzeli własną śmierć. Niedźwiedź, ryknąwszy z gniewu, porwał ich w objęcia i już miał ich zdusić śmiertelnym uściskiem, kiedy nagle rozległ się nadspodziewanie donośny głos:

— Nie zabijaj!

To staruszek, dojrzawszy z lasu, co się dzieje, prosił wielkim głosem o litość dla tych, co nie znali litości.

Niedźwiedź mruknął niechętnie, wahał się przez chwilę, a potem odrzucił ich od siebie jak ulęgałki, ze wstrętem i obrzydzeniem. Chłopcy potoczyli się daleko, ledwie żywi. Bladzi jak płótno patrzyli, jak niedźwiedź, mocno wparłszy się w ziemię tylnymi łapami, objął przednimi szałas, podniósł go z ziemi i niósł lekko, aż go przyniósł do lasu i postawił przed starym człowiekiem.

Potem przypadł do jego nóg i zaczai je lizać pokornie.

A staruszek położył drżącą rękę na jego straszliwym łbie i gładził go, cudownie uśmiechnięty.

ROZDZIAŁ ÓSMY

w którym Jacek i Placek nie mogą wyjść zdumienia, ale wchodzą do nieznanego miasta

Wszyscy się na nas zawzięli! — mówił Jacek — chcą nas zgubić i zamordować!

— To chyba dlatego, że nikomu nie uczyniliśmy nic złego — odrzekł Placek. - Może gdybyśmy byli źli i złośliwi, wszyscy by się nas bali.

— Jesteśmy biedne i opuszczone sieroty — żalił się Jacek.

— I znowu musimy wędrować na głodno. Bodaj pchły zjadły tego niedźwiedzia: omal mi kości nie pogruchotał, tak że iść nie mogę. Wstyd i hańba, żeby taki ogromny bęcwał rzucał się na dwoje niewinnych dzieci.

— A to wszystko przez starego człowieka, bo nikt inny, tylko on namówił tego głupiego niedźwiedzia, aby nas pobił. Cóż mu to szkodziło nocować na polu, a nam pozwolić mieszkać w szałasie? Zły to musi być człowiek i bez serca. Ale dokąd my idziemy, Placku?

— Czy ja wiem? Nigdzie ani drogi, ani ścieżki. Bardzo zgłodniali, pożywili się opadłą z dębów żołędzia i garścią jagód, kwaskowatych i niesmacznych. Tymczasem zaczęło szarzeć.

— Nie podoba mi się ta okolica — rzekł Jacek — pusto tu i niemiło. Wolałbym zresztą pójść dalej, bo jesteśmy jeszcze zbyt blisko tego niedźwiedzia, a nie wiadomo, czy nie zechcę nas ścigać. Widzę daleko stąd jakieś lasy i wody, trzeba będzie tam dojść i znaleźć na noc posłanie.

— Nie wiem, czy dojdę — biadał Placek — to coś bardzo daleko.

— I ja też ledwie poruszam nogami, ale nie ma rady, w lesie zawsze lepiej.

— Chodźmy! — stęknął Placek.

— Chodźmy! — westchnął Jacek.

Szli w milczeniu, niespokojnie spozierając na boki, bo ciemność zapadała coraz gęstsza i coraz bardziej wilgotna: zdawało się, jakby ktoś wywrócił ponad nimi olbrzymią kadź czarnego atramentu. Nie było widać żadnej gwiazdy ani nie było księżyca, choć wczoraj jeszcze pysznił się swoim srebrnym kręgiem. Niebo musiało być zawalone chmurami.

— Daleko jeszcze do tego lasu? — pytał Placek.

— Już nic nie widać — odrzekł Jacek — ale zdaje mi się, że las jeszcze daleko.

— W takim razie jest to głupi las!

— Czemu głupi? Czy widziałeś kiedy mądry las?

— Mądry, niemądry, ale widziałem taki, co sam chodzi. Mógłby ten las, do którego idziemy, podejść ku nam.

— Z tamtym lasem to była jakaś nieczysta sprawa i czarodziejska sztuka. Czego wyjesz?

— To nie ja zawyłem — odrzekł niespokojnym głosem

Placek — myślałem, że to ty…

— Ja też nie. Słuchaj!

Daleko, z lewej strony, coś zawyło głucho i przeciągle.

— Co to może być?

— Nie wiem! To są jakieś diabelskie wycia. Uciekajmy na prawo!

Zmienili kierunek i pobiegli na prawo. Stamtąd jednak dobiegł ich po chwili straszny, głęboki bek.

— Ktoś nas ściga! — mówił gorączkowym szeptem Jacek.

— Nie widzę cię, gdzie jesteś?

— Ani ja nie widzę ciebie — odpowiedział strwożonym głosem Placek. - Podaj mi rękę. Boję się!

— I ja się boję! Tak, dobrze, trzymajmy się za ręce…