Выбрать главу

— A czy jest stąd inna droga?

— We dnie można przejść na zachód.

— A co jest na zachodzie?

— Powiadali kiedyś ludzie, że jest tam wielkie miasto. Bardzo to stąd daleko i długo by trzeba wędrować, dlatego zostańcie u mnie. Drzewa tu jest dość, więc będziemy palić wieczysty ogień i będziemy czekać na mojego syna. Pomóżcie mi, dzieci ukochane, och, pomóżcie! Lękam się wciąż, czy ogień nie jest zbyt słaby, lecz już więcej nie mogę przywlec gałęzi, własne serce cisnęłabym do ogniska, aby zajaśniało większym blaskiem, lecz jedno tylko mam serce, które musi żyć i być gotowe na przyjęcie mego dziecka. Czy mi pomożecie?

— Oczywiście! — rzekł niepewnie Jacek.

— Niech wam Bóg zapłaci! Szkoda, że nie macie już matki, boby się uradowała swoimi dziećmi. Pozwólcie, że was ucałuję!

Wzięła w swoje spracowane ręce głowę Jacka i ucałowała ją serdecznie, po czym to samo uczyniła z Plackiem, który poczuł na swojej twarzy coś ciepłego. Była to gorąca łza tej kobiety. Placek zadrżał i poczuł w sercu jakąś nieznaną rzewność. Ocknął się jednak szybko i spojrzał pilnie na Jacka, badając, czy on tego nie dojrzał. Jacek jednak nie mógł tego widzieć, gdyż odwrócił głowę i patrzył gdzieś w ciemność. Coś się i z nim jednak musiało dziać, gdyż głowę wtulił w barki i czasem drżał całym ciałem. A kobieta mówiła:

— Idźcie odpocząć, moje drogie dzieci, a ja będę czuwała. Jutro zaś uradzimy, co mamy począć, i na noc jutrzejszą taki we troje rozpalimy ogień, aby go było widać na sto mil.

— Gdzie mamy spocząć?

— W tej chacie pod drzewem: znajdziecie tam chleb, wodę i posłanie. O brzasku ja powrócę, aby odpocząć, a wy stańcie na szczycie i patrzcie daleko, dookoła, a gdybyście ujrzeli gdziekolwiek człowieka, wołajcie i zbudźcie mnie. Usłyszę was nawet wtedy, gdybym umarła.

Chłopcy odeszli, powoli stąpając przez czerwony krąg. Nie rzekli do siebie ani słowa, nawet wtedy, kiedy znaleźli się w biedniutkiej chacie. Coś się w nich działo, ale nie wiedzieli co; coś im ciągle szemrało w sercach, ale nie rozumieli tych głosów.

Widzieli przez maleńkie szybki okna, jak stara kobieta wlecze z wysiłkiem wielkie gałęzie i karmi nimi ognisko, buzujące i krwawe, potem znowu oczy w dal wytęża, przesłania je ręką i patrzy, patrzy, patrzy…

Rumiany brzask spływał ze wzgórza i jak zaróżowiona woda lał się po jego stokach, aż ku granicy bagnisk, na których buczały dziwaczne głosy i słychać było wciąż postękiwania i zawodzenia. Czasem dalekie ozwało się wołanie; może to wołał wodny ptak, może zwierz jaki, zapadający się w bagno, prawie ludzkim głosem wołał pomocy. Wtedy kobieta drżąc wołała:

— Czy to ty nadchodzisz, mój synu?

Nikt jednak nie nadchodził. Wtedy mdlało w niej serce i ogień, jakby zawiedziony, przygasał i chwiał się żałośnie, jakby czując, że tej nocy trawił się na próżno, sercem na próżno gorzał i na próżno krwawym rozbłyskiem czerwonego oka patrzył w noc i mrok. Po chwili jednak chwytał nowe przez staruszkę przyniesione drzewo, żywił nim moc przygasłą i znowu gorzał, jak człowiek, w którym duch zamarł na chwilę, żywi się nadzieją i blaskiem na nowo rozbłyśniętych oczu wygląda cudu. Kiedy zaś począł szarzeć świt, zaczął ogień umierać powali i układać się na popielisku szarym i beznadziejnym; serce tej kobiety gasło też jak jej nieumęczony ogień, oczy, śmiertelnie znużone, zaledwie tliły się spojrzeniem, a na jej twarzy, też szarej i nagle spopielałej, zjawiała się boleść zawodu. Wtedy pocieszała się cichym szeptem nadziei:

— Słońce jest jaśniejsze niż moje ognisko.

Patrzyła potem, czy na wysokiej żerdzi widnieje czerwona chusta, z daleka widna, we dnie wskazująca drogę, i szła ciężkim krokiem do chaty na sen pełen przywidzeń.

Kiedy się chłopcy obudzili, ujrzeli ją śpiącą. Miała na bladych ustach lekki uśmiech. Pewnie się jej śniło, że syn powraca ścieżką wśród bagnistej topieli, wpatrzony w matczyną czerwoną chustę, którą wiatr radośnie łopoce.

Oni wyszli z chaty i przez chwilę patrzyli ciekawie dookoła. Smutno tu było i pusto. Ogień przygasł, wobec słońca mizerny, nad bagniskami wałęsała się mgła; cicho było i spokojnie.

— Strasznie tu jest — szepnął Jacek.

— Smutno bardzo — rzekł Placek.

— Czy zostaniemy tu?

— O, nie! Pójdziemy na zachód… Tam jest miasto…

- Żal mi tej kobiety… — rzekł nieśmiało Jacek. Placek spojrzał na niego z podziwem i szepnął z trudem:

— Dziwna rzecz: i mnie jej żal… Ale co my tu będziemy robili?

— Czy myślisz, że syn jej powróci?

— Chciałbym, żeby powrócił… Ale śpieszmy się, idziemy na zachód. Patrz, tam biegnie ścieżka!

— Dobrze, ale chciałbym ci coś powiedzieć… Nie będziesz się śmiał?

— Tu jest tak smutno, że nie można się śmiać.

— Tym lepiej… Oto wiesz co, zanim odejdziemy…

— Mów śmiało!

— Zanim odejdziemy, chciałbym tej kobiecie pomóc. Placek spojrzał na niego z nagłym zdumieniem.

— I ja — rzekł nieśmiało — miałem tę samą myśl. Ale jak jej pomóc?

— Myślałem o tym… Przygotujemy jej drew na ognisko.

Placek skinął głową zaznaniem. - Śpieszmy się! - rzekł.

Nie wiedzieli sami, dlaczego zbieranie gałęzi i wleczenie wielkich konarów szło im łatwo i szybko. Uśmiechali się, jakby czynili jakąś psotę, i radowali na myśl, jak się kobiecina zdziwi, ujrzawszy stos drew, nie minęła bowiem godzina, a oni zwlekli chyba pół lasu; ułożyli drwa porządnie, ciężkie najbliżej ogniska, opodal lekkie gałęzie. Obejrzeli swoje dzieło z zadowoleniem, po czym uśmiechnięci spojrzeli na chatę, w której spała staruszka.

Zaczęli schodzić wąską ścieżką, wijącą się wśród bagien, bardzo zadowoleni. Kiedy już uszli kawał drogi, Jacek rzekł nagle:

— Słuchaj no, Placek, ale to, cośmy zrobili, to nie była praca?

— Oczywiście — zaśmiał się Placek — to był figiel.

Pomyśl sobie, jak się kobiecina zdumieje!

— Tak, chciałbym to widzieć… Śmieszna to była kobieta! Ale dlaczego ona nas pocałowała?

— Nie wiem — odrzekł Placek zamyślony.

— I ja tego nie mogę zrozumieć…

— Ja myślę, że kobiety czynią to dla swojej przyjemności. Ta kobieta jednak bardzo mi się podobała, bo nie zrobiła nam najmniejszej krzywdy.

— Ale chciała nas zatrzymać, abyśmy pracowali!

— Dlategośmy odeszli. A za to, że nas nakarmiła, nazbieraliśmy jej drzewa.

— O, nie! — zawołał Jacek. - Ja nie dlatego to uczyniłem.

— A ja myślałem…

— W takim razie myślałeś jak Patałłach. Ja to zrobiłem dla nas.

— Dla nas? A cóż nam z tego drzewa?

— Bardzo wiele! Pomyśl, że idziemy przez bagna, a nie wiemy, jak długo trzeba będzie przez nie wędrować, więc jeśli nas noc zaskoczy, będzie nam jasno, bo ognisko dzisiaj będzie tak wspaniałe jak nigdy.

— Nie pomyślałem o tym…

— Tak, a myślałeś, że to uczyniłem z wielkiej miłości do tej kobiety. Cha! Cha!

Nie doczekali tej nocy na bagnach, gdyż około południa weszli już na suchą ziemię. Przeszli las, który tak obrzeżał trzęsawiska jak rzęsy oko, i zaczęli wędrować wesołym krajem, pełnym zieleni i przyjaznych głosów. Spotykali coraz częściej ludzi, których chcieli rozpylać o drogę do wielkiego miasta, jednak nic o nim nie słyszeli, inni tak byli zajęci ciężką pracą, wielkie krople potu z siebie sącząc, że nie chcieli rozmawiać z dwoma obdartusami. Byli i tacy, co ujrzawszy dwóch dziwnych chłopaków, tak nakrapianych na gębie, jakby im kto tuż przy twarzach wystrzelił z pistoletu, tak że nie spalone ziarnka prochu upstrzyły im skórę, uciekali ze strachem, nie mogąc sobie wyobrazić, aby bez czarów ludzkie istoty mogły być tak bardzo do siebie podobne.