Выбрать главу

- Źli to byli i potworni ludzie — zakrzyknął. - Myślałem, że sobie odpoczniemy, najemy się smacznie i wyśpimy się, a my znowu musimy uciekać.

— Widać, że taki już podły prześladuje nas los! — żalił się Placek. - Nic nikomu nie uczyniliśmy złego, a każdy powstaje przeciwko nam. O, jakby to było dobrze mieć scyzoryk!

— Straciliśmy go tylko przez ciebie! Jak mogłeś się dać odkryć jak kto głupi?

— Sam nie wiem, jak to się stało. Ukryłem się w stajni po Patałłachu i siedziałem jak mysz pod miotłą, bo słyszałem, jak ludzie krzyczą: „Wygrał piegowaty chłopiec w czerwonych majtkach! Gdzie jest piegowaty chłopiec w czerwonych majtkach? Szukajcie piegowatego chłopca w czerwonych majtkach!” Byliby przeszli obok stajni, wcale mnie nie zauważywszy, tymczasem stało się coś dziwnego: bo kiedy mijali stajnię, ozwał się tuż koło mnie przeraźliwy ryk…

— To duch Patałłacha! — rzekł zdumiony Jacek.

— Ja też tak myślę. Straszliwy ten zwierz chcąc się na nas zemścić ryczał nieustannie, tak że ludzie wiedząc, że stajnia jest pusta, weszli gromadą, aby ujrzeć, co w niej tak ryczy. Patałłacha, oczywiście, nie było, ale za to mnie znaleźli i w triumfie zanieśli do pałacu.

— O, wściekły ośle! — zakrzyknął Jacek.

— Tak, to on jest winien wszystkiemu albo też jego mądry dziadek, sam Patałłach bowiem zbyt był głupi i upośledzony na umyśle, aby nam takiego urządzić figla.

— I co my teraz poczniemy, nieszczęsne sieroty?

— Czy ja wiem?

— Matka nas opuściła, a ludzie nas prześladują. I za co? Za to, że gardzimy pracą i pragniemy, aby na całym świecie był raj.

— Przecie nie matka nas opuściła, tylko my matkę…

— Czy to nie wszystko jedno? Czemu nas nie zatrzymała? Właściwie to matka zmusiła nas do tej wędrówki, bo nam kazała pracować. Jak to może być, aby matka prześladowała swoje własne dzieci? O, jacy my jesteśmy nieszczęśliwi!

— A gdyby tak…

— Co masz na myśli?

— Gdyby tak… powrócić…

— Powrócić? Dokąd?

— No… do matki…

— A czy my wiemy teraz, jak wrócić? Zresztą wyśmialiby nas w Zapiecku…

— A co z nami będzie, jeśli nie wrócimy?

— Nie wiem, może wreszcie coś szczęśliwego nam się wydarzy. Czy wszędzie na świecie trzeba pracować?

— Z tego, co się nam dotąd przydarzyło, widać, że na całym świecie istnieje takie głupie urządzenie. Kto to tak stuka?

Rozejrzeli się pilnie i ujrzeli ptaka, który łaził po pniu sosny i stukał w nią zawzięcie mocnym dziobem.

— Kto ty jesteś? - krzyknął Placek.

— Dzięcioł — odrzekł ptak.

— Czy jesteś pomylony?

— Wcale nie jestem pomylony ani nie jestem piegowaty!

— Ale za to jesteś głupi. Czego stukasz w sosnę?

— Głupi jest ten, kto drugiemu przerywa jego pracę.

— A czegóż ty tam szukasz? Co można znaleźć na sośnie?

— Gdybym stukał w wasze głowy, to mógłbym stukać sto lat i niczego bym nie znalazł. Dlatego stukam w sosnę, a może co znajdę.

— Placek, wal w niego kamieniem!

— Nasyp mi soli na ogon! — zaśmiał się dzięcioł już z daleka, gdzie znikł w gęstwinie.

Jacek się zeźlił.

— I ma tu — mówił — być porządek na świecie, kiedy nawet takie ogoniaste furkadło pracuje przez cały dzień? Czy wszyscy poszaleli z tą pracą? Nawet z nami gadać nikt nie chce, bo każdy jest czymś zajęty. Taki jestem zirytowany, że nie myślę wracać, ale tak długo będę wędrował, aż wreszcie znajdziemy taki kraj, gdzie nie ma żadnej pracy, żadnych matek, żadnych szkół i nauczyciela. Idziesz, Placek?

— Idę — odrzekł Placek — ale z trudnością. Mam wrażenie, że to ja dostałem jedno uderzenie więcej.

— Za to ja się więcej najadłem strachu, kiedy Mortadella zaczął zgrzytać nade mną zębami!

— Ee! — rzekł Placek lekceważąco — takie tam zgrzytanie. Miał całej parady trzy zęby! A kat miał jeden wprawdzie kij, ale dobry.

— Kiedyś się zemścimy! — pocieszał się Jacek. - A teraz cicho! Słyszysz? Albo mi się zdawało, albo ktoś się przedziera przez krzaki…

— Ukryjmy się, teraz nikomu nie można dowierzać… Uskoczyli w bok i zapadli w chaszczach, pilnie patrząc i bacznie nasłuchując. Ktoś się zbliżał powoli i jakby bardzo ostrożnie czy też z wielkim trudem.

— Nic groźnego! — rzekł po chwili Jacek.

— Myślałem, że to wilk — zaśmiał się Placek — a. to jakieś dziewczysko.

Tuż przed nimi zjawiła się bosa dziewczyna, mająca około dziesięciu lat; okryta była łachmanem, w jednej ręce trzymała kij, drugą wyciągnęła przed siebie i tak szła ostrożnie, ręką szukając przeszkody. Miała słodką, wynędzniałą twarzyczkę, bardzo smutne usta i niebieskie oczy, nieruchomo wprost przed siebie patrzące.

Usłyszawszy głos zatrzymała się.

— Witam was — powiedziała głosem tak miękkim jak leśny mech.

— Jeśli ci to sprawia przyjemność — rzekł Jacek — to nas sobie witaj.

— Gdzie ja jestem? — zapytała dziewczyna.

— Tam, gdzie my — zaśmiał się Placek.

A gdzie wy jesteście? Naprzeciwko ciebie!

— Jesteście weseli i żartujecie sobie. To dobrze, że jesteście weseli, ale powiedzcie mi, ukochani, którędy można dojść.do drogi?

— Dlaczego chcesz od nas pożyczyć oczu, czy sama ich nie masz?

— Mam oczy. ale moje oczy nie widzą.

— To ty jesteś ślepa?

— Tak to nazywają. Powiedzcie mi, czy tu można usiąść?

— Siadaj tam, gdzie stoisz!

— Jestem bardzo, bardzo zmęczona. Wstałam raniutko, o tej godzinie, o której się budzi las, i od tej pory idę bez wypoczynku. Czy słońce już wysoko?

— A skąd ty wiesz, że jest słońce, czy je widziałaś przedtem, nim oślepłaś?

— Ja zawsze byłam ślepa i nie widziałam słońca, ale wszystko wiem: i o nim, i o gwiazdach, i o księżycu, i o lesie, i o wodzie. Kiedy byłam bardzo mała, matka opowiadała mi o tym. Więc powiedzcie, czy słońce jest wysoko?

— Gdybyś podskoczyła, to mogłabyś go dotknąć ręką.

— Czemu ze mnie żartujesz?

— A na co ci potrzebna wiadomość o tym, czy słońce jest wysoko, czy nisko?

— Bo muszę iść aż do nocy, a w nocy odpocznę.

— W takim razie możesz pójść z nami.

— A dokąd wy idziecie?

— Nam jest wszystko jedno, idziemy przed siebie.

— Nie mogę pójść z wami — odrzekła smutno dziewczynka.

— A dokąd ty idziesz?

— Do nieba! — odpowiedziała poważnie.

— Do nieba? Placek, słuchaj, ona idzie do nieba!

— Cha! cha! — zaśmiał się Placek. - A którędy to się tam idzie?

— Nie wiem, ale kiedyś znajdę drogę. Muszę dojść do takiej góry, która sięga aż do nieba, a stamtąd już będzie blisko.

— A gdzie to ta góra?

— Właśnie jej szukam.

Jacek i Placek mieli mocno rozradowane miny, trącali się łokciami i mrugali do siebie wesoło.

— Bardzo dobrze robisz, że idziesz do nieba — rzekł z udaną powagą Jacek. - A czy cię tam puszczą?

— Tak! — odrzekła dziewczyna.

— Taka jesteś pewna? Nas toby tam chyba nie wpuścili. Prawda, Placek?