— A może to jednak budowali ludzie? — mówił Jacek.
— Czy człowiek mógłby udźwignąć taki straszliwy głaz? — pytał Placek.
— Widzieliśmy mrówkę, co dźwigała gałązkę, tak wobec niej wielką, jak dąb wobec człowieka. Ci ludzie i te zwierzęta, które nie wiadomo po co pracują,’ potrafią jednak dokazać dziwnych rzeczy. Jak oni to robią?
— Chciałbyś mieć taki zamek? — pytał w rozmarzeniu Placek.
— Bardzo bym chciał! Leżałbym sobie na złotym łóżku brzuchem do góry, trochę tobym spał, a gdybym nie spał, to wtedy bym jadł. A potem znowu bym spał i tak przez tysiąc lat.
— A co byś pił?
— Piłbym tylko mleko z cukrem i miodem albo z malinowym sokiem.
— Przestań! - rzekł Placek — bo się rozpłaczę. Och, jakże my jesteśmy nieszczęśliwi! Ani mleka, ani cukru, ani miodu, ani malinowego soku… W tym wspaniałym zamku zapewne tego wszystkiego jest w bród.
— Zapewne, bo tu mieszka albo król, albo książę.
— Takim to dobrze!
— Myślę sobie! Kiedy się królowi urodzi syn, to go kąpią w ptasim mleku.
— A jeżeli to jest syn księcia?
— Takiego to kąpią albo w krowim mleku, albo w kozim, bo ptasiego mleka jest mało na świecie. Ale spójrz, Placku, jak się tam na murach coś dziwnie błyszczy. Co to może być?
— Stąd dobrze nie widać, ale mi się zdaje, że to wartownik w złotej zbroi.
— Może by tak podejść bliżej?
— Chyba bardzo ostrożnie; wszędzie nas prześladują, to i tu nas mogą nabić. Ależ to błyszczy, aż razi oczy!
— Zbliżmy się, ale gdyby nas kto zaczął gonić, uciekaj ty w prawo, a ja zwieję w lewo, bo gdybyśmy biegli razem, to nas prędzej złapią.
— Za cóż nas mogą obić?
— Czy ja wiem? Widać, że takie już musimy mieć twarze, które się nikomu nie podobają. Niewinni zresztą są zawsze prześladowani.
Zbliżyli się ostrożnie do groźnych murów zamku, pokrytego.blachą złotą, tak że dookoła lał się złoty blask i raził oczy. Brama była otwarta szeroko: cała z kutego złota, nabijana drogimi kamieniami, świeciła tak chyba jak brama do raju. Oparty o mur, co się też w słońcu złocił, stał strażnik w ciężkiej złotej zbroi, dzierżący włócznię z ostrzem z jakiegoś bezcennego metalu, bo strzelał z niego snop promieni. Spod hełmu spływały włosy, w lokach się wijące, też złote, bo przysypane złotym pyłem. Strażnik dojrzał ich, lecz jakby bardzo zmęczony lub na wszystko obojętny, spełzłym wodził po nich wzrokiem i wcale im nie bronił dostępu. Ośmieleni jego nieruchomą obojętnością, weszli w bramę. Wtedy przemówił do nich głosem bardzo dziwnym, bo jakby brzękliwym i dźwięczącym jak złoto:
— Szlachetni młodzianie! Czy macie kawałek czarnego chleba?
— Nie mamy go, dostojny panie! — odrzekli zdumieni.
— Ach! — brzęknął on i zapłakał złotymi łzami. Widząc, że ten dziwaczny strażnik nie broni im wstępu, lecz oparty nieruchomo o mur, martwi się tym, że oni nie mają czarnego chleba, weszli na dziedziniec, złotymi wykładany płytami, rozgrzanymi w pełnym słońcu i parzącymi im stopy. Weszli wiec czym prędzej na cieniste krużganki, pod złocone arkady, patrząc na te straszliwe bogactwa z niemym podziwem. Snuły się tam powolnymi ruchami dostojne jakieś postacie, wielcy panowie i nadobne damy. Wszyscy byli tak strojni, że aż łuna biła od nich, od złotogłowiów, złotych łańcuchów, złoconych sandałów i od drogich kamieni. To jednak było najdziwniejsze, że wszyscy mieli złote zęby, złotem przyprószone włosy i zlotem malowane brwi: gdyby się nie poruszali, choć tak sennie, można by mniemać, że nie są to żywi ludzie, lecz złocone kukły. Nikt z nich nie objawił zdziwienia na widok chłopców, tak jak gdyby dla tych złotych ludzi zdumienie wielkim było wysiłkiem, lecz patrzyli sennym, bladym, wyblakłym wzrokiem. Chłopcy zatrwożeni, lecz jeszcze bardziej zdumieni, stąpali ostrożnie, jakby oczarowani, nikt im jednak żadnej nie czynił krzywdy. Szybko wiec zbyli leku, nie mogąc jedynie wyjść z zadziwienia, które wzrosło jeszcze, kiedy jeden wielki pan, cały ze złota, zapytał ich sennym, cichym i tak samo jak głos strażnika przy bramie brzękliwym głosem:
— Ach, znakomici kawalerowie, czy nie macie kawałka czarnego chleba?
— Nie mamy go, wielki panie! — odrzekli.
— Ach! — westchnął ów pan.
Kiedy się zbliżyli do pięknej damy, która miała wszystkie zęby złote, złote brwi i rzęsy, uśmiechnęła się do nich leniwym, złocistym uśmiechem i szepnęła sennie, dźwięcznie i wdzięcznie:
— Ach, piękni paziowie, czy nie macie okruszyny czarnego chleba?
— Nie mamy go, pachnąca damo — odrzekli.
— Ach, ach — westchnęła ona, a złoty smutek rozlał się po jej nadobnym obliczu.
— Czemu oni tak wszyscy wzdychają? - zapytał szeptem Jacek.
— Ach! nie wiem… — odrzekł Placek, z gębą nagle posmutniałą.
— Ty także wzdychasz?
— Ach, tak.
— Zaczynam się obawiać — rzekł Jacek — że i mnie tutaj też coś opęta. Strasznie jakoś smutni są ci ludzie ze złota.
— Niby żyją, a jakby nie żyli, niby się poruszają, ale tak jak muchy po smole. Co im się ubrdało z tym czarnym chlebem?
— Może są głodni?
— Jakże to być może, kiedy mają tyle złota? Ach, a może ty przecie masz słuszność, bo dziwnie mi się wydają chudzi.
— Ach, zauważyłem to od razu. Ale cicho, jakiś dryblas idzie ku nam.
Słaniając się zbliżył się w ich stronę chudy, wysoki człowiek, cały w złocie i diamentach.
— Panowie! — rzekł cicho metalicznym szeptem — za kęs czarnego chleba dam wam złoty łańcuch i diamentowe zapinki.
— Nie mamy chleba, złoty panie! — odrzekli oni po raz dziesiąty.
— Ach! Nieszczęście! — westchnął długi człowiek z ogromną, widać, boleścią, gdyż go złamała na dwoje.
— Trzeba się dowiedzieć — rzekł Jacek — co to wszystko oznacza.
— Ale kogo zapytać?
— Może tego tam pod kolumną…
Pod złoconą kolumną, u której szczytu wykwitał złoty kwiat akantu, siedział stary człowiek i z niezmierną rozpaczą wpatrywał się w swoje paznokcie, pomalowane na złoto. Pod złoconymi brwiami błyszczały jego żywe i mądre oczy złotym połyskiem. Kiedy zbliżyli się do niego z nabożnym lękiem, zabrzęczał tak, jak gdyby podniebienie miał ze złotej blachy:
— Ach! Nie macie czarnego chleba?
— Niestety, wielmożny panie…
— Ach, widzę to, gdyż próżne są wasze ręce, zresztą i bez tego wyglądacie na łapserdaków. Skądeście tu przyszli?
— Z daleka! — odrzekł Jacek. - Wędrowaliśmy przez wiele krajów.
Staremu złotemu człowiekowi zamigotały oczy.
— Ach! — szepnął szeptem tak gorącym, jak gdyby mu się z ust roztopione lało złoto — więc widzieliście chleb, zwyczajny czarny chleb?