Выбрать главу

— Oczywiście — rzekł zdumiony Jacek. - Widzieliśmy chleb…

— Powiedz mi, ale szybko, jak on wygląda?

— Nie umiem tego powiedzieć, dostojny panie… zwyczajnie jak chleb… Jest czarny i czasem przypalony w popiele.

— Ach, ach! Mów dalej.

— Są w nim czasem nie dopieczone otręby…

— Ach, otręby! Cudownie, cudownie! Powiedz mi, czym pachnie taki chleb?

— Pachnie, wielki panie, nie wiem czym, ale bardzo pachnie…

— Ale czym? Jaką ma woń?

— Taki czarny chleb?… Taki chleb pachnie chlebem.

— Ach! Cudownie to powiedziałeś… Oczywiście! Chleb pachnie chlebem, swoim własnym zapachem, milszym niż nard i mirra, i palone bursztyny. Czy jadłeś kiedy taki chleb?

Jacek spojrzał ukradkiem na Placka, jakby mu chciał zakrzyknąć tym spojrzeniem, że należy mieć się na baczności, albowiem dostojnemu temu panu brak piątej klepki. Jakżeby inaczej mógł ich pytać, czy jedli czarny chleb? Placek jednak spenetrowawszy, że rozmowa o chlebie dziwną sprawia temu panu przyjemność, rzekł:

— Dostojny hrabio! Niczego innego nie jadaliśmy w życiu, tylko czarny chleb.

— Ach! — wykrzyknął złoty pan. - Ach, jacy wy jesteście szczęśliwi!

— My?

— Ach, tak! Oddałbym resztę życia za bochenek takiego chleba, który jest szary jak ziemia, a pachnie tak jak niebo…

— Panie — szepnął zdumiony Jacek — a po co oddawać życie? Wszak macie tyle złota…

— Nie wymawiaj tego słowa! — zakrzyknął wielki pan — bo cię każę ozłocić i zginiesz marnie!

— Ach, przebaczcie nam, szlachetny hrabio, nie wiedzieliśmy o tym…

— Trzeba, żebyście wiedzieli. Niedługo mogą was dostrzec jedne oczy, a wtedy pozostaniecie tu na zawsze. Szkoda was, więc uciekajcie stąd czym prędzej, bo na tym miejscu ciąży klątwa!

— Wśród tylu bogactw?

— Milcz, głupi chłopcze, bo cię oćwiczę tym łańcuchem z żółtego metalu. Uciekajcie stąd, mówię wam… Ale przedtem przyjdziecie do mnie i opowiecie mi w ukryciu o tym, jak się robi chleb…

— Czy go nigdy nie widziałeś, panie?

— Ach, dawno, dawno… Przed wielu, wielu laty… Powiem wam wszystko za to, żeście ze mną mówili o chlebie.

— Ach, powiedz nam, dostojny panie!

— Widzę, że smętek przeklętego miejsca już i was nauczył pokrzyków żałości, nędznej, znudzonej i bezsilnej, a przecie weszliście tu niedawno. Po niedługim czasie stalibyście się tacy bardzo nieszczęśliwi jak my wszyscy.

— To tu są sami nieszczęśliwi ludzie?

— Jeszcze wciąż nieszczęśliwi, ale już nie ludzie — mówił ozłoconym szeptem stary człowiek. - Ci wszyscy, którzy się tu snują dookoła, tworzą wraz ze mną dwór możnego księcia, co przez wiele, wiele lat łupił wszystkie bogactwa tej ziemi. Brał niezmierne daniny od rolników, napadał i rabował kupców, wyzuł z dziedzictwa braci, miasta obracał w perzynę, chwytał na morzu okręty i zebrał bogactwa tak niepoliczone, jakich nie ma stu królów w swoich skarbcach; tyle zgromadził złota, ile go razem nie widziały ludzkie oczy, tyle pereł i drogich kamieni, ile łez pociekło z ludzkich oczów za jego żywota.

— Strach! — szepnął Jacek.

— Ach! — westchnął Placek.

— Byłem jego medykiem, więc mnie dopuszczono blisko do osoby pana. Widziałem tedy, że się z nim dziwne jakieś dzieją sprawy, albo złoto, nieszczęśliwym ludziom wydarte, bogactwa, ludzkim okupione głodem, łańcuchy kowane z ludzkich rozpaczy — wszystkie te skarby rzuciły na niego klątwę, albo też, co jest bliższe prawdy, mózg jego z czasem też się w złoto zamienił.

— O, rany — zdumiał się Jacek, a Placek oczy wytrzeszczył z nadmiernego podziwu.

— O, tak! — szeptał stary człowiek — potężny książę, władca niezmiernych skarbów, postradał zmysły z ich powodu: zgromadził zbyt wiele złota, a ono przygniotło mu duszę. Zalało go, jak żółte wody, a nas razem z nim. I od tego czasu nikt z nas nie widział słodkiego, czarnego chleba…

— Czemu, dostojny panie?

— Szaleństwo naszego księcia na tym polega, że wszystko dookoła niego musi być ze złota albo z klejnotów. Nawet wody nie pija nigdy, jeśli w niej sztuką nie rozpuszczą perły. Nie jada niczego, co złota swoją przeklętą nie przypomina barwą. A my musimy czynić to samo, wspólnicy klątwy.

— Czemu nie zasiejecie zboża?

— Nikt z nas tego nie umie ani go też nie mamy; wszyscy zapomnieli o wszystkim, co nie jest ze złota, a nic nie wzejdzie z posianych diamentów. Zabiłby nas zresztą, gdybyśmy zasiali zboże.

— Czy jest taki silny?

— Nie, ale jest taki obłąkany.

— A czemu, mając tyle tego, o czym mówicie, dostojny panie, nie kupicie chleba?

— Bo od stu chyba lat nikt się nie zbliżył do tego zamku!

— To my jesteśmy pierwsi?

— Tak, wy jesteście pierwsi: widać, ktoś pragnie waszej nędznej śmierci albo też los gotuje wam nasze męczarnie, jeśli zdołaliście tu trafić.

— A cóż wy jadacie, panie?

— Powiedziałem ci, że wszystko, co przypomina złoto: wolno nam jeść tylko kanarki, złote rybki, ananasy, pomarańcze i cytryny. Od stu lat innej nie widziałem potrawy. O, rozpaczy! Śpimy na złotych łożach, na złotogłowiach, pod złotymi baldachimami. Myjemy się w złotych misach, potem zjadamy straszliwe złote rybki na złotych talerzach. Dostaję konwulsji, kiedy ujrzę ananasy, omdlewam na widok cytryny…

— I żadnej nie ma na to rady?

— Ach, żadnej… Kiedy owoc jest jeszcze zielony, wtedy malują go złotą farbą i wtedy jest jeszcze straszliwszy. Gdyby książę ujrzał potrawę, co nie jest złotego koloru, wpadłby w gniew i kazałby winnemu, co się ją spożyć ośmielił, nalać do gardła roztopionego złota. Tak raz uczynił z jednym hrabią, który rzucając na przynętę błyszczące perły, przywabił srokę i schwytawszy ją chciał zjeść. Książę ma przy sobie okropnych ludzi, którzy są silni i okrutni.

— Skąd mają siły?

— Nie wiem, ale myślę, że nocami, ukradkiem, gryzą ziemię, są to bowiem barbarzyńcy do najdziwniejszych pokarmów nawykli. Zbierają oni złoto, a kiedy my wreszcie pomrzemy, będą bogaci.

— A czy wy pomrzecie?

— Ach, któż to wie? Jeśli się Bóg nad nami nie zlituje i nie zdejmie z nas klątwy, będziemy znosić męczarnie bez końca. Pan nasz ma dopiero mózg ze złota. Może trzeba będzie czekać, aż się cały zamieni w złotego bałwana i w ten sposób swojego żywota dokończy. Oto wszystko… Ach, szczęśliwi wy jesteście, wy oberwańcy, którzyście widzieli zwyczajny chleb, pachnący pracą, słodki jak trud, mocny jak ogień, na którym go upieczono. Ach, chleba! chleba! chleba! Czekaj… jak to się modlą ludzie?

Zapytany o to Jacek poczerwieniał, bo umiał tylko pierwszą połowę pacierza, Placek natomiast zakrzyknął z radością:

— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!

— Ach, tak, tak! — szepnął gorąco wielki pan i zapłakał złotymi łzami. - Zwyczajnego powszedniego chleba…

Nastało smętne milczenie, bo złoty człowiek zamyślił się głęboko i zmarszczył czoło, jak gdyby chciał sobie na nim wyryć te proste i święte słowa o chlebie.

Wreszcie Jacek odważył się szepnąć:

— Panie, więc tu zostać nie można?

— Jeśli chcecie oszaleć, to zostańcie!

— A czy musimy postradać zmysły?

— Musicie, nie ma ratunku dla człowieka, który widział złoto i który go dotknął.

— Wielu jest przecie bogatych ludzi na ziemi, którzy je mają, a jednak jedzą chleb.