Выбрать главу

— To ponad moje siły! — wrzasnął pelikan. - Powiedz mi jeszcze, ozdobo świata, czy wy jadacie ryby?

— Przenigdy! — rzekł Jacek.

— Och, och! — stęknął pelikan z zachwytu — byłem w Afryce, przeleciałem lądy i morza, ale takich dobroczyńców jak wy nie widziałem. Więc te wszystkie ryby będą należały do nas?

— Róbcie z nimi, co się wam podoba!

Oba pelikany sieknęły z nadmiernego wzruszenia, potem trąciły się dziobami i zaczęły kręcić się na błocie ze śmiertelną powagą, przymknąwszy oczy i wydawszy gardziele.

— Co wy wyprawiacie? — zapytał Placek.

— Tańczymy taniec radości, nazywa się on „tańcem zdechłej ryby”.

— Bardzo to piękny taniec! — rzekł Jacek.

— Kiedy go tańczymy, drżą ryby całego świata — rzekł Pelikan. - Ale teraz czas w drogę.

— Tak — rzekł Jacek — tylko jest jedna trudność…

— Nie zakrwawiaj nam serca! — krzyknął pelikan. - Więc nie ma tam ryb?

— Ryby są, ale jak my się tam dostaniemy?

— Przez powietrze.

— Wy, oczywiście, przez powietrze, ale my musielibyśmy iść piechotą. Wprawdzie wy też chodzić umiecie doskonale…

— Twierdzenie twoje jest szlachetne, bo i w tym względzie opinia powszechna jest przeciwko nam. Ale nie lubimy podróży pieszo.

— Sprawa jest ciężka — rzekł Jacek. - Wy szybko polecicie, my będziemy powoli wędrować, więc stracimy się nawzajem z oczu.

— To nie może być! - krzyknął pelikan.

— Jest jednak rada…

— Mów czym prędzej, władco sandaczów!

— Moglibyśmy odbyć tę długą drogę w niewielu godzinach, gdybyście nas ponieśli. Czy potraficie nas udźwignąć?

Pelikany obejrzały ich bezbarwnym wzrokiem, a jeden z nich rzekł:

— Myślę, że uniesiemy was łatwo, bo ważycie niewiele, chyba że macie ciężkie jakie zmartwienie.

— Jesteśmy bardzo weseli.

— Radość nie jest ciężka. Zabierzemy was. W którą stronę trzeba lecieć?

— Wciąż na zachód.

— To tam, gdzie zdąża słońce?

— Prosto, jak strzelił.

— Wypluj, młodzieńcze, to brzydkie słowo; nie należy strzelać tam, gdzie można trafić w pelikana. A jak długo trzeba lecieć?

Ja myślę, że na rano możemy stanąć.

— Doskonale, ryby najlepiej smakują na śniadanie. Siadajcie, szlachetni młodzieńcy. Żaden człowiek nie jeździł jeszcze na pelikanie, przynajmniej nie zdarzyło się to w naszej rodzinie.

Chłopcy, choć bardzo pragnęli tej jazdy, zawahali się.

— Nie wznoście się zbyt wysoko — rzekł z drżeniem Jacek.

— Ani nie wywracajcie koziołków — dodał Placek.

— Nie mamy tego zwyczaju! — wrzasnął pelikan. - Takie sztuki wyprawiają jedynie nierozumne gołębie! Siadajcie!

Z wielkim strachem usiadł najpierw na jednym pelikanie Jacek, z jeszcze większym siadł na drugim Placek.

— Siedzicie?

— Siedzimy… — rzekł Jacek za pomocą nagłego klapnięcia zębów.

— Trzymajcie się mocno! Jazda, bracie pelikanie! Ptaki podniosły się ciężko, sieknąwszy pod niezwykłym ciężarem, za chwilę jednak płynęły już równo na mocnych skrzydłach. Chłopcom wydało się, że się ziemia nagle zatoczyła jak pijana, a potem zaczęła uciekać w tył z ogromnym pośpiechem. Wiatr zagwizdał im w uszach, zakręciło im się w głowach. Kurczowo ściskali nogami swoje skrzydlate rumaki i patrzyli z przerażeniem, jak nagle maleją drzewa i jak wszystko pod nimi w dole się kurczy, a nad nimi w górze wszystko się rozszerza.

— Powoli! — wrzasnął Jacek.

Pelikan pędził jednak w szybkim locie i nie słyszał tego okrzyku, który wiatr porwał Jackowi z warg i poniósł przez powietrze jak zeschły liść. Drugi ptak leciał opodal równie szybko, a na nim z rozwianym włosem Placek, bardzo blady, bo właśnie pomyślał, że gdyby teraz zleciał, toby spadał w dół chyba przez godzinę.

Pelikany wzbiły się wysoko, tak iż zdawało się chłopcom, że niedługo głową uderzą o niebieski pułap nieba.

W tej chwili nadpłynął obłok samotnie po nim wędrujący jak żaglowiec, co się dla przyjemności wałęsa po lazurowym morzu.

— Uważaj! — krzyknął Jacek. - Chmura!

Pelikan jednak godził lotem wprost na nią, przebił ją dziobem jak oszczepem i przeleciał przez nią jak przez mgłę. Kto by patrzył z dołu, ten by myślał, że dwa ptaki gonią słońce, bo leciały wprost na nie, więc się słońce jakby przestraszyło tego pościgu i zaczęło zniżać się czym prędzej, aby się ukryć w palmowym, pierzastym lesie chmur.

Chłopcy nie widzieli już ziemi, tylko niezmierne, głębokie wgłębienie, nalane zielonym kolorom. Wiatr, świszcząc z radości, leciał obok nich, a pod nimi i dookoła nich rozlało się przedziwnie barwione morze chmur: błękitne dale, liliowe łąki, ogniste góry, drogi tęczowe, smugi świetliste. Po niejakim zaś czasie poczęło to wszystko gasnąć i jakby zalewać się krwią. Potem ujrzeli, że słońce nagle stało się ogromne, ze złotego niezmiernie czerwone, i zaczęło zapadać w jakąś bezdenną przepaść. Wraz spłynął z nieba przenikliwy chłód i mrok zaczął padać jak rzęsisty deszcz. Jeszcze chwila, a uczyniło się strasznie, bo nic nie było widać ani w dole, ani w górze i żadnych nie było słychać głosów, tylko przeciągły szum wiatru i ciężkie łopotanie skrzydeł. Jacek spojrzał w bok i dojrzał z trudem białą plamę drugiego pelikana, ale już nie mógł dojrzeć Placka. Lek go ogarnął w tym przeraźliwym pustkowiu i rozpacz, że nagadawszy pelikanom bajek o rybnych wodach, sam się wplątał w tę latającą awanturę, która nie wiadomo jak się skończy.

— Co to będzie — myślał z niepokojem Jacek — kiedy się rano pokaże, że nie ma żadnej wielkiej wody ani ryb? Och, po co tyle nakłamałem? Zgłodniałe pelikany, nie znalazłszy ryb, zatłuką nas dziobami i pożrą jak dwa karasie. A tu ani uciec, ani żadnego nie można wymyślić podstępu. Och, co to będzie? co to będzie?

W tym momencie poczuł, że pelikan nagle zniżył lot i że leci z trudem.

— Coś się w nim popsuło — pomyślał Jacek z przerażeniem.

Wtedy usłyszał wrzask pelikana:

— Hej tam, szlachetny młodzianie! Musisz mieć jakieś ciężkie zmartwienie i ciężkie myśli, tak że cię nie mogę unieść. Racz myśleć wesoło, bo zlecimy obaj!

— Zginąłem! — pomyślał Jacek. - O czym to ja będę myślał wesołym? Trzeba nam było tego? Źle nam było u matki? Po co uciekaliśmy jak złoczyńcy?

— Już jest lepiej! — zatrąbił dziwacznym głosem pelikan, wznosząc się w górę,

Jacek się zastanowił.

— Zaledwie — myślał — wspomniałem matkę, jakoś raźniej uczyniło mi się na duszy. Co w tym jest? Czy to słowo ma skrzydła? Więc będę myślał o matce…

— Już mi nie ciężysz! — zakrzyknął głowę zadarłszy pelikan.

A Jacek poczuł, że w tej chwili o niczym innym już myśleć nie zdoła, tylko o matce. Z czerni mroku wyjrzała ku niemu słodka, uśmiechnięta, rzewna twarz matki. Nigdy jej takiej nie widział ani nie wiedział, że jest taka piękna, niezmierną opromieniona dobrocią. Patrzyły w niego oczy wyblakłe, zmęczone, lecz patrzyły z taką miłością, że aż bił od nich blask; pod nimi zaś, ku dołowi twarzy znaczyły się dwie bruzdy, jakby wyorane; teraz je dopiero zobaczył i zadrżał, bo zrozumiał, że są to drogi, którymi toczą się łzy. Coś go zabolało w sercu: napłynęła w nie gorąca fala krwi i musiało ono zmięknąć, owiane nagłym gorącem wspomnienia, lodowate dotąd i zmrożone. Nigdy nie myślał o matce tam, na nizinach, a jeśli niedawno jeszcze przyleciała ku niemu myśl o niej, jak przylata motyl, zabijał ją jak lekkoskrzydłego motyla. Teraz dopiero po raz pierwszy tu, na niezmiernych wysokościach, oplatały go te myśli, wśród chmur ponad ziemią. Pomyślał, że matka wypełnia cały świat i całe niebo, bo skądby inaczej zjawiło się na tych chmurach srebrne widmo matczynej twarzy? Jacek poczuł, że wiatr odrywa mu z serca lęk jak zeschłe liście i niesie przez przestworza, a w miejsce lęku napływa ufność i jakaś słodycz. Niczego nie rozumiał, bo nie umiał rozmyślać poważnie. Nie umiał znaleźć przyczyny tego rzewnego uczucia, pojął tylko, że myśl o matce nie tylko że nie jest przykra, lecz czyni jakieś cudy.