Выбрать главу

Posłyszał obok szum skrzydeł i usłyszał głos:

— Jacku! Mój ptak słabnie… Boję się!

— Pomyśl o matce! — krzyknął w tę stronę. Szczerze był rad, że mógł poratować brata tą dziwną radą. Noc już była zupełna. Pelikan leciał nieumęczenie, płynąc jak biały okręt przez burzliwe morze ciemności, kierując się tajemną mądrością ptaków, tak jak żeglarze nieomylną busolą. Zapamiętał się w locie i podbierał pod skrzydła wiatr, jęczący i świszczący. Wzmagał się on z każdą chwilą i przybierał na sile; on to, widać, zdmuchnął gwiazdy jak pełgające płomyki oliwnych lampek, bo świat zaległa ciemność nieprzebita, ciężka i smutna. Stał się on otchłanią bez dna i granic, tak straszliwą, jaką czasem jest boleść człowieczego serca.

Nagle gdzieś z dali począł się toczyć głos, coraz większy i straszliwszy, jak pełne gniewu warczenie, co się wzmaga i wzmaga, aż się zmieniło w niezmierną górę, co się zwaliła z rykiem na cały świat. To lew burzy, śpiący gdzieś na pustyni nieba, na oazie kłębiastych chmur, obudził się i głosem grzmotu oznajmił struchlałemu światu, że za chwilę rozpocznie łowy i będzie zabijał piorunem. Łomot straszliwego ryku uderzył w chmury, co skłębione z trwogi, poczęły się przewalać w czarnym tłumie jak potworne owce, gonione tym głosem na oślep.

Jacek poczuł, że ptak drgnął i zawahał się na skrzydłach, potem, jakby zebrawszy siły, cisnął się w odmęt powietrza rozpaczliwym lotem.

— Idzie burza! — pomyślał Jacek myślą zalęknioną i bladą.

Lew niebieski ryknął po raz drugi czarną gardzielą, nabrzmiały gniewem, ochrypły, od głodu niecierpliwy, aby trwogą porazić świat. Pędził po otchłani chmur przeskakując w grzmiących susach z jednej na drugą, bo słychać go było coraz bliżej. Wiatr począł skomleć z przestrachu jak pies, co lwa posłyszy, i uciekał z głośnym lamentem od chmur ku przerażonej ziemi. Niebo niezmierne napełniło się grzmotem głosu, co dudnił pod jego sklepieniem; kiedy zaś zwierz burzliwy ryknął raz jeszcze, pęknąć musiało to czarne sklepienie i rozdarło się od wschodu na zachód niezmierną, jak wąż wijącą się rysą, przez którą uderzyły oślepiające blaskiem ognie niebieskie. Na jeden moment świat cały stanął w płomieniach i stało się widno. Jacek przerażonym okiem ujrzał niezmierne odmęty, zbałwanione morze chmur przewalających się przez siebie w popłochu, a w oddali jak biały liść, z którym igra burza, ujrzał pelikana, na którym leciał Placek.

Rozpętała się straszliwa nawałnica: burza grzmiała, jakby ktoś strzelał nieustannie z tysiąca tysięcy armat wzniecając na niebie pożary, bo raz wraz stawało całe w ogniu i gasło; pioruny, rycząc, goniły się po czarnych odmętach i plątały się czasem tak jak złote żmije. Szał walki wszystko opętał, bo chmury, dopadłszy się w zawrotnym wirze, otwierały się i ciskały w siebie białym, oślepiającym pożarem: jedna drugiej orała piersi rozpalonym do białości grotem piorunu i toczyła z niej purpurową krew ognia. Jęk i głębokie szlochanie napełniło przestworze, aż niebo „wojną żywiołów pobite, stratowane cwałowaniem piorunów, aż do śmiertelnego bólu oślepione błyskawicami, zwisło ku ziemi w zrozpaczonej bezsile i zaczęło płakać deszczem łez, rzęsistym i niepowstrzymanym.

Jacek czuł, że jego ptak, jak on bity ulewą, coraz bardziej zniża się ku ziemi, którą widział w rozelśnieniu błyskawic, jakby przyczajoną i wtuloną w siebie, żałośnie rozszumianą i jakby załamującą rozpaczliwie ręce drzew ponad głową. Burza pragnąca z posad ruszyć ziemię pewnie nie raczyła nawet spojrzeć rozżarzonymi źrenicami błyskawic na tych dziwacznych wędrowców, jeśli dotąd nie zabiła ich jednym oddechem albo biczami dżdżu. Mogło się to stać jednakże każdej chwili, jeśli ich dojrzy. Zarechoce wtedy ogromnym śmiechem na ich widok, tchnieniem podrzuci pod niebo, a potem dla igraszki praśnie nimi o ziemię i w proch zamieni. Wiedział o tym i Jacek, i Placek. Pierwszy więc raz w życiu, jeden nie wiedząc, że drugi czyni to samo, zaczęli się modlić, i to modlić żarliwie. Jacek odmawiał „Ojcze nasz” aż do miejsca, do którego umiał, a potem ze wstydu, z oczyma pełnymi łez, które same się w nich zjawiły, dodał bezgłośnie:

— Nie umiem dalej… O, matko moja. dokończ za mnie. A Placek, wichrem opodal niesiony, modlił się i mówił:

— Zacznij za mnie, o matko, a ja nieszczęsny dokończę. Pelikany, równie przerażone jak oni, niosły ich ostatkiem sił. Krótki jest jednak gniew wspaniałych żywiołów, więc kiedy już się zdawało, że śmierć nieuchronna idzie od chmur na ptaki i na chłopców, burza zelżała i potoczyła się gdzieś w nocne przepaście na dudniącym wozie, który koła ma z grzmotów, a błyskawice jako konie. Ukazało się czyste niebo, zamigotały gwiazdy, blade jeszcze z zalęku, ale przeczyste, jak gdyby w burzy obmyte. Wypłynęła złota łódź księżyca: na struchlałą ziemię spłynęło ukojenie.

Sił przybyło ptakom, a chłopcom otuchy. Zbywszy lęku szybko zapomnieli o strasznych chwilach, o rzewności w sercach i o skrusze, co odmawiała modlitwę. Zdawało im się przez chwilę jeszcze, że wśród odlatujących obłoków, które już księżyc osrebrzył, odlatuje na srebrnych smugach jakieś cudowne widmo, ale wkrótce przestali o nim myśleć. Już byli bezpieczni i lecieli w powietrzu pachnącym, bo od ziemi, dymiącej jak kadzielnica, biły aż ku nim rozkoszne wonie. Lecieli tak przez miesięczną noc jak duchy. Jacek dojrzał czasem, jak Placek szybuje z jego prawej strony i czasem pozdrawia go ręką. Księżyc, który wiele widział, patrzył po raz pierwszy ze zdumieniem na dwa śmieszne ptaki, którym wyrosły garby w postaci dwóch chłopców. Pelikan Jacka, zadarłszy głowę, wrzasnął:

— Czy daleko jeszcze?

— O, nie! — odkrzyknął Jacek. - Już widać wodę. Daleko, na widnokręgu, rozlały się jakieś srebrne wody szerokim kręgiem dokoła ziemi. Jacek wiedział, że to świt, co mgłami oddycha, podnosi się z dalekich głębin i rzuca różnokolorowe kwiaty na drogi, którymi za niewiele chwil słońce będzie się pięło na kryształową górę nieba; z daleka wyglądało to jak wielkie wody, co tęczowymi grają kolorami. Z prawej strony tryskała już w niezmiernej oddali fontanna promieni, bijących ze słonecznego źródła.

— Teraz będzie awantura! — pomyślał Jacek. - Jakby tu zwiać?

Spojrzał w dół i poczuł mrówki na ciele. Zełgać było łatwo, ale jak się teraz z tego wywikłać? Nie będą przecie lecieć tak do skończenia świata, a ryby nie wyrosną na drzewach.

Najgorsze było, że pelikany w kwestii rybnej okazały dziwną drażliwość i wrażliwość, trudno więc byłoby im wytłumaczyć, że kamienie są rybami.

Słońce już się podniosło, twarz swoją złotą w kryształowych obmywszy rosach. Chłopcy wytężali wzrok, jak majtkowie Krzysztofa Kolumba wypatrując ziemi. Oni mieli ziemi dość, szukali natomiast wody.

Kiedy się tego najmniej spodziewali, oba pelikany, niedaleko siebie lecące, zatrąbiły nagle podniesionym wrzaskiem:

— Ryby! ryby!

— Gdzie widzicie ryby?

— Jeszcze ich nie widzimy, ale czujemy ich woń. Ryby! ryby!