Выбрать главу

Po chwili przyspieszyły lot, a chłopcy ujrzeli w oddali jakby leżące na ziemi zwierciadło.

— Woda! — krzyknął Placek przez powietrze. Jacek się zdumiał i rzekł sam do siebie:

— Pierwszy raz w życiu powiedziałem prawdę, ale tylko przypadkiem.

Pelikany najwidoczniej oszalały: pędziły potężnym lotem dziwaczne wydając okrzyki.

— Wolniej! wolniej! — wołał Jacek. - Wysadźcie nas na ziemię.

— Ryby! ryby! — wrzeszczały ptaki i zapomniawszy o chłopcach zaczęły opadać kolistym lotem do wody.

— Ratunku! — krzyczał Jacek.

— Na pomoc! — wrzeszczał Placek.

— Ryby! ryby! — trąbiły pelikany.

Zawirowało w powietrzu, potem bryznęła woda, pelikany dały nurka, a chłopcy…

— O, Jacku!

— O, Placku!

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

w którym Jacek i Placek ujrzeli wielkie serce

Gdyby chłopcy spadłszy spod nieba utonęli, może by się nikt taki nie znalazł, co by ich pożałował. Byłaby to wielka kara, ponad miarę, a karać nigdy zbytnio nie należy. Wiele oni uczynili złego, siejąc poza sobą na swojej drodze przykrości i smutki, lecz nikt, prócz Boga, nie wie, co się dzieje w sercu człowieka. Może też w tych dwóch sercach, co jeszcze nie rozkwitły, ukryte jest ziarenko szlachetnej rośliny? Może te oczy, co wypatrywały dotąd tylko psot i figlów, spojrzą kiedyś radośnie i obmyte łzami przejrzą?

Może z tych chłopców wyrosną jeszcze dzielni ludzie?

Zawarła się nad nimi woda, wysoko plusnąwszy. Może jednak ktoś daleko, daleko od tego miejsca, modlił się za nich w tej chwili, bo kiedy śmierć czająca się na dnie topieli już wyciągnęła po nich długie swoje ręce, ktoś inny chwycił ich rękoma za włosy i wydarł śmierci.

Kiedy nierozumne pelikany, obłąkane z radości na widok dawno nie widzianej wody, zapomniawszy, że niosą na grzbietach dwóch chłopaków, spadły z łomotem skrzydeł na fale, oni zaledwie mogli krzyknąć, lecz woda zalała ich słowa. Usłyszał jednak ten krzyk młody człowiek, co dźwigał w ramionach jakiś ciężar i od niejakiego czasu z ciekawością przypatrywał się dziwnym ptakom i jeszcze dziwniejszym jeźdźcom. Widząc, co się stało, złożył swój ciężar pieczołowicie na ziemi, sam zaś bez chwili namysłu skoczył w fale tnąc je silnymi ramionami jak parą wioseł.

Po chwili dojrzał wynurzające się na powierzchnię dwie głowy, wiec chwycił w garście ich czupryny i ciężko dysząc z wysiłku wyciągnął na brzeg dwóch topielców, którym brakło trzech ćwierci do śmierci.

Zdumiał się nieco ujrzawszy dwa ludzkie egzemplarze niezmiernie do siebie podobne, lecz pomyślawszy, że nie czas teraz na zdumienie, zaczął usilnie pracować nad przywróceniem ich do życia. Ułożywszy ich na piasku jak śnięte ryby, biegał od jednego do drugiego i pracował ciężko nad wprowadzeniem do ich płuc powietrza. Od czasu do czasu, przypomniawszy sobie o skutecznym sposobie ratowania topielców, chwytał raz Jacka, a raz Placka za nogi, ustawiał ich w pozycji odwrotnej, głową na dół i mocno tarmosząc wytrząsał z nich wodę. Jest to operacja dosyć przykra, ale wedle powszechnego mniemania wcale skuteczna, co się okazało i teraz: po wielu bowiem takich zabiegach dwie nakrapiane dusze wróciły — choć bardzo niechętnie — w swoje, nakrapiane na froncie twarzy, mieszkania.

Jacek otworzył lewe oko, Placek otworzył prawe.

Patrzyli na boży świat z niejakim zdumieniem, z głupawą miną, jak gdyby dobrze nie rozumiejąc, gdzie są i co się z nimi przydarzyło. Ciężko i z trudem chwytali otwartymi ustami powietrze, jak wyjęte z wody karpie, wreszcie zdecydowali się na otwarcie drugiego oka.

Z przestrachem spojrzeli na ogromne jezioro, na którym szalały w żarłocznym napadzie dwa pelikany, spojrzeli z ciekawością na siebie, po czym rozejrzeli się dookoła. Ujrzawszy młodego człowieka, co zziajany ocierał sobie dłonią perlisty pot z czoła, zrozumieli, że jest to ich wybawca.

Uśmiechnął się do nich i rzekł:

— Ale miałem z wami robotę!

Chłopcy widzieli po poruszeniu warg, że coś do nich mówi ten człowiek, ale nic nie słyszeli.

— Czy mówisz do nas? — zapytał Jacek.

— Mówię, że wróciliście z daleka i że ciężką miałem z wami robotę.

— Placek, czy ty słyszysz? — zapytał Jacek. Placek przyłożył zwiniętą dłoń do ucha i rzekł:

— Czy mówiłeś co do mnie? Na to Jacek:

— Widzę, że coś gadasz, ale ja nic nie słyszę. Spojrzeli z przestrachem na młodego człowieka, który uśmiechnął się i rzekł:

— Widać, że nie wszystką wytrząsnąłem z was wodę.

Zrozumiawszy, że nie słyszą, pokazał im na migi, że wedle jego rozsądnego zdania mają jeszcze wodę w uszach, co przeszkadza cokolwiek w zawiązywaniu przyjacielskiej rozmowy.

— Aha! — zawołał Jacek. - Rozumiem.

— Woda w głowie! — krzyknął Placek. - Rozumiem. Podnieśli się z trudem, a poczuwszy, że naturalna pozycja, nogami ku ziemi a głową ku górze, bardzo pomaga przy odzyskaniu sił, zaczęli wykonywać gwałtowne, coraz żywsze ruchy. Stojąc na jednej nodze skakali wysoko, głowę przechylając raz w jedną, raz w drugą stronę. Tak czasem żuraw, kiedy nagłą jakąś i niepojętą opętany jest radością, zaczyna tańczyć na jednej nodze, ku uciesze wszystkich ptaków przyglądających się tej pląsawicy. Zabieg ten okazał się równie pożyteczny, jak pocieszny, bo chłopcy poczuli wkrótce, jak im ciepła woda wylała się z uszów i nagle cały świat im zaśpiewał. Uradowani spojrzeli na swojego wybawcę.

— Czy już słyszycie? — zapytał młody człowiek.

— Już! - krzyknęli radośnie.

— Teraz wszyscy trzej musimy wyschnąć na słońcu. Chodźcie, chłopaki, nieco dalej, bo tam zostawiłem swoją matkę.

Chłopcy, nie wiedząc, co to wszystko oznacza, poszli za nim. Poprowadził ich opodal, gdzie u stóp drzewa, oparta o jego pień, siedziała kobieta. Spojrzała na nich łagodnie i z radością.

— Cieszę się — rzekła dobrym głosem — że was Bóg pozwolił wyratować.

Chłopcy spojrzeli na nią długim spojrzeniem, potem uczynili coś, czego nie uczynili jeszcze w swoim życiu: przyklękli z dwóch stron i ucałowali jej ręce. Jej syn patrzył na ten postępek z rzewną radością. Ona zaś rzekła:

— Nie mnie dziękujcie, o dzieci, nie mnie, ale synowi mojemu. On dla was naraził życie, ale też nikt nie ma takiego jak on serca.

— Nie mów tak, najdroższa matko — rzekł zarumieniwszy się młody człowiek — nikt nie ma takiej jak ja matki.

Spojrzał na nią z miłością tak gorącą i tkliwą, że gdyby to spojrzenie trwało chwilę dłużej, musiałoby się w wielką i czystą zamienić łzę.

Chłopcy patrzyli na nich ciężko zamyśleni, wreszcie rzekł Jacek:

— Dziękujemy ci!

— Nie ma za co — rzekł wesoło młodzieniec — ale powiedzcie mi, na Boga, skąd wzięliście się na grzbietach. pelikanów?

— Przeżegnałam się krzyżem świętym, widząc was nad wodami — rzekła kobieta.

— Długa to jest historia — mówił Jacek — namówiliśmy pelikany, aby nas wzięły na grzbiety, bo nam się nie chciało iść piechotą.

— A dokąd wy wędrujecie?

Chłopcy opuścili głowy. Za żadne skarby, za wszystkie klejnoty złotych ludzi nie powiedzieliby tej dobrej kobiecie i temu szlachetnemu młodzieńcowi, że uciekli od matki i gonią próżniactwo. Na bladych, nakrapianych twarzach ukazał się rumieniec.

— Czemu nam tego nie powiecie? — zapytał ich wybawca.

A matka na to:

— Daj pokój, mój synu. Może to jest ich tajemnica? Nie trzeba się nigdy wdzierać w cudze sprawy. Jak się czujecie, moje dzieci?