Chłopcy spojrzeli na nią z dziwną czułością.
— Nie chcemy uczynić nic złego — rzekł nagle Jacek.
— Jesteśmy tylko bardzo głupi — dodał Placek z najgłębszym przekonaniem.
Zaśmiał się głośno młody człowiek, a na bladych ustach kobiety pojawił się leciutki uśmiech. Patrzyła na nich dobrymi oczyma, w których kwitły jesienne kwiaty. Nagle wyciągnęła ku nim ręce i rzekła:
— Zbliżcie się do mnie, moje dzieci.
Usadowiła ich przy sobie, objęła ramionami i mówiła cichym głosem:
— Cudem uszliście śmierci; podziękujcie za to gorąco Bogu. Nie wiem, kto jesteście, skąd wędrujecie i dokąd. Widzę tylko, że jesteście dzieci i że jesteście same, a wasza matka pewnie jest daleko. Może idziecie do niej? W tej chwili serce jej już jest spokojne, ale wierzcie mi, że w owej chwili, kiedy się woda nad wami zamknęła, serce jej zmartwiało i przestało uderzać. Czy słyszysz, maleńki, który głową mojego dotykasz serca, jak ono bije? To ze szczęścia, że mój syn jest przy mnie, dzielny i szlachetny. Tak samo biłoby radośnie serce waszej matki, gdybyście byli przy niej… Nie wiem, dlaczego jesteście tak od niej daleko, w tym dzikim pustkowiu, ale mówię wam, że przyjdzie taka chwila, kiedy wam jej tak zabraknie, jak wam niedawno brakło powietrza. Płaczesz, moje dziecko? I ty też płaczesz, drogi chłopcze? To dobrze, to dobrze!
Objęła ich silniej dając synowi swemu znaki oczyma, aby nic nie mówił; usiadł więc opodal w słońcu susząc odzienie, a chłopcy łkali cichutko, coraz ciszej; dobra kobieta spojrzała na nich po chwili i uśmiechnęła się, bo spali, wyczerpani przygodą i wzruszeniem.
Zbudził ich wielki wrzask; to pelikany, niedaleko brzegu żerujące, schwytały oba tę samą rybę i teraz każdy ciągnął ją w swoją stronę, drąc się wniebogłosy, że mu się dzieje krzywda.
Chłopcy, pojąwszy, że usnęli w objęciach tej kobiety, zawstydzili się, a nie umiejąc znaleźć słów miękkich i serdecznych, starali się prosić ją o przebaczenie uśmiechem, ponieważ i w tym także zbytniej nie posiadali wprawy, więc uśmiechając się wdzięcznie wedle własnego przekonania, mieli takie miny, jak gdyby gryźli kwaśne jabłko.
— Spaliście smacznie — rzekła kobieta — ale pewnie jesteście głodni. Niestety, niczym was nie możemy nakarmić. Synu mój! — zawołała. - Zbliż się do nas.
Kiedy szybko się zjawił z miłym na twarzy uśmiechem, powiedziała:
— Czy będziemy dzisiaj jedli cokolwiek, biedacy?
— Nie wiem, droga matko — odrzekł syn. - Niech ci dobrzy chłopcy ostaną z tobą, a ja pójdę w las na poszukiwania.
Skinął na chłopców, a kiedy odeszli wszyscy trzej na ubocze, rzekł im szeptem:
— Dzieci kochane, pilnujcie mojej matki, aby nie napadł na nią dziki zwierz i przynieście jej wody z jeziora, — gdyby chciała pić.
— Uczynimy to chętnie! — szepnął Placek.
— Bo moja matka — mówił młody człowiek drżącym głosem — ma odjętą władzę w nogach.
— Och! — wykrzyknął Jacek — biedna kobieta.
— Boże, Boże! — szepnął Placek po raz pierwszy w życiu.
— Straszliwe to jest nieszczęście — mówił ich wybawca — nie mogę patrzeć na jej udręczenie, więc idziemy na poszukiwanie cudownego lekarza, aby ją uzdrowił.
— Jakże iść może twoja matka?
— Ona nie idzie… — mówił młody człowiek, potem spuściwszy oczy dodał cicho: — Ja ją niosę w ramionach…
Chłopcy spojrzeli na niego z niepojętą dla nich samych czcią.
— Czy z daleka idziecie? — spytał Jacek z dziwnym wzruszeniem.
— Wędrujemy już przez trzy lata…
— I ty dźwigasz matkę w ramionach?
— Bóg mi dodaje sił! - rzekł z mocą młody człowiek.
— O czym wy tak radzicie? — zawołała matka.
— O, biedna matko moja!.. — szepnął jej syn, a głośno zawołał: — Naradzamy się, skąd dostać pożywienie, maleńko.
Zaśmiał się z udanym weselem i zbliżywszy się spojrzał na nią z miłością.
— Ja wam dostarczę pożywienia! — rzekł z wielką powagą Jacek.
— Skąd je weźmiesz, dobre dziecko? — zapytała kobieta.
— Czy lubicie ryby? — pytał Jacek.
— Jak pelikany! — zawołał wesoło młody człowiek.
— W takim razie dostarczę wam ryb! — rzekł Jacek. - Hej, Placek, do roboty!
— Co mam robić? - zapytał ochoczo Placek.
— Będziesz nosił ryby! A ty rozpal ognisko, dobry panie!
— Mogę je rozpalić, bo przyda się i do pieczenia grzybów.
— Moja w tym głowa, żeby były ryby — rzekł dumnie Jacek — chodź, Placku!
Chłopcy poszli nad jezioro, którego brzeg płaszczył się niedaleko, a matka z synem patrzyli z ciekawym uśmiechem.
— Czy będziesz łowił ryby? — zapytał z niedowierzaniem Placek.
— Ja nie — odrzekł Jacek — ale od czegóż mamy pelikany?
Ptaki wałęsały się po płytkiej wodzie tuż u brzegów, a tak były objedzone, że ledwie mogły się poruszać, nieustannie jednak zanurzały śmieszne głowy w wodę i wyciągały trzepoczące się ryby.
— Hej, pelikany! — zawołał donośnym głosem Jacek.
— Witaj, wielki władco ryb! — wrzasnęły ptaki. - Co się z tobą dzieje? Zdaje się, że wpadłeś w wodę.
— Wcale nie wpadliśmy w wodę, ale umyślnie zeszliśmy na dno, aby powiedzieć rybom, że mają wam być posłuszne i żeby się nie broniły, kiedy który z was zechce je pożerać.
— O, szlachetny królu raków!
— Ale teraz chciałbym zobaczyć kilka ryb i to największych, aby się od nich dowiedzieć, w których wodach mieszkają jeszcze wspanialsze?
— Och! Och! Każ im wypłynąć!
— Nie chce mi się włazić do wody, aby ich nie płoszyć i wam nie przeszkadzać w połowie. Czy już jesteście najedzone?
— Czym, afrykański sułtanie? Tą odrobiną płotek?
— Macie jeszcze czas, ale teraz przerwijcie ucztę i schwytawszy kilka ryb wynieście je na brzeg.
— Słowo twoje jest rozkazem, panie odmętów. Czy każesz przynieść szczupaki?
— Mogą być i szczupaki, ale wolimy karpie.
- Świetnie, cudownie! Czy wrzucisz jednak je potem z powrotem do wody?
— Oczywiście, przecież to wasze ryby!
— Każde twoje słowo jest perłą! A może chcecie ujrzeć ogromnego suma?
— Ujrzymy chętnie ogromnego suma, ale przecież mówiłeś, że są tu same drobne płotki?
— Czy ja tak mówiłem, cesarzu chiński? Coś mi się musiało zepsuć w głowie, jeśli wyraziłem się tak nieściśle. To zapewne z upału… Hej, bracie pelikanie, dajmy nurka, bo szlachetny faraon czeka na ryby. Hul!
Zakotłowała się woda, a po chwili oba ptaki wynurzyły się, każdy z rybą w dziobie.
— Doskonale! — krzyknął Jacek. - Prędzej tu, do nas!
Pelikany zaczęły szybko płynąć ku brzegowi, po chwili jednak, jak gdyby pożałowały nadmiernej gorliwości, płynęły coraz powolniej; przypatrywały się troskliwie rybom, jak gdyby ich nie chcąc uronić, wreszcie zawahały się.
— Prędzej! — wołał Jacek.
Pelikany spojrzały najpierw na niego, potem żałosnym wzrokiem na ryby, i nagle zadarłszy dzioby w górę, połknęły ryby jak na komendę.
— Co to znaczy? — wołał oburzony Jacek.
— Królu pelikanów! — wrzasnął jeden z ptaków — to były zbyt małe ryby, niegodne ciebie. Zaraz schwytamy inne!
Nie minęła chwila i znowu miały w dziobach dwie trzepoczące się ryby. Tym razem zbliżyły się jeszcze bardziej do brzegu!
— Prędzej! prędzej! — wołali obaj chłopcy.