Выбрать главу

Pelikany znowu okazały wybitną gorliwość i tuż przy brzegu po ciężkiej z sobą walce znowu połknęły ryby. Jacek poczerwieniał z gniewu, a jeden z pelikanów rzekł:

— Nie rozumiem, jak się to mogło stać?… Był to z naszej strony ohydny postępek… O, panie! w tym są jakieś czary…

— To nie są żadne czary, tylko wy jesteście potworne żarłoki… Jeśli w tej chwili nie wyniesiecie ryb na brzeg…

— Nie kończ, maharadżo! Już!

— Teraz już wyniosą — rzekł Placek widząc, że ptaki tryumfalnie wyniosły z wody dwa szczupaki z zielonymi grzbietami.

— O, łotry! — krzyknął Jacek widząc, że pelikany aż się dławią, połykając je o dwa kroki od brzegu.

Pelikany rozpoczęły lament i srogi krzyk:

— O, wspaniały bracie wspaniałego brata! — jęczał jeden z nich. - To jest ponad pojęcie. Nie możemy donieść ryb do brzegu, to jest silniejsze od nas. Och! och! Mamy najszczersze zamiary, ale nie możemy dotrwać… To są przeklęte ryby i to ich wina… Możesz nas zabić, ale łatwiej powstrzymasz wiatr, aby nie wiał, niż pelikana, aby nie zjadł ryby… O, cudzie świata… Już nie możemy ich zmieścić, a musimy je zjadać… To jakaś straszliwa klątwa! Zabij nas!

— Wcale was nie zabiję, bo wami gardzę, zrobię jednak inaczej…

— Co chcesz uczynić, królu murzyński?

— Poproszę słońce, aby wypiło jezioro.

— Doskonale — wrzasnęły pelikany — bo ryby zostaną!

— Tak? Wobec tego najpierw zaczaruję jezioro, aby ale to wszystkie ryby znikły, albo je zamienię w możecie zjadać.

— Czy możesz to uczynić?

— A kto zrobił to jezioro? Ja! Gdyby ono istniało dawniej, wszystkie pelikany już by tu były.

— Ach! ach! — wrzasnęły ptaki. - Spróbujmy jeszcze raz, ale to będzie daremna próba. Pelikan musi zjeść rybę, takie jest prawo. Ratuj nas, podwójny człowieku.

Jacek pomyślał, potem rzekł:

— Mam nad wami litość, więc wam poradzę: kiedy schwytacie rybę, zamknijcie oczy, bo cała wasza żarłoczność mieszka w oczach.

— W oczach może najwięcej, ale gdzie indziej też; spróbujmy zamknąć oczy. Bracie pelikanie, pamiętaj, abyś nie był żarłoczny.

Rada okazała się dobra, gdyż pelikany, chociaż po ciężkiej z sobą walce, doniosły ryby do brzegu; trzeba jednak było wejść w wodę, aby im z mocno zwartych i niechętnie oddających zdobycz dziobów wyrwać ryby. Po kilku nawrotach udało się zebrać ich sporo, wśród wielkiej wszystkich uciechy.

— Ale nam je oddacie? — pytał podejrzliwie pelikan.

— Piękne są to ryby! — biadał drugi. - Na płacz mi się zbiera…

— Zobaczysz je, jak rak świśnie, a ryba zaśpiewa! — mruknął Jacek.

Z wielką radością nakarmili chłopcy matkę i jej syna. Pelikany patrzyły ze zgrozą na tę ucztę i gadały ze sobą z wielkim rejwachem na ten temat, wreszcie jeden z nich wrzasnął:

— Oddajcie przynajmniej rybie głowy!

— Straszne są to żarłoki — mówił Jacek. - Mają pełne jezioro ryb. a płaczą nad tymi, któreśmy zjedli.

— Są tacy i wśród ludzi — rzekła matka. - Ale wy jesteście sprytni: szkoda, że nie idziemy w tę samą stronę. Na nas już czas, drogie dzieci. Niech wam Bóg zapłaci za ten posiłek, będziemy was mile wspominali, a ja się co wieczora pomodlę za was…

Chłopcy pochylili głowy. Po chwili rzekł Jacek:

— Wędrowaliśmy chyba przez pół świata i widzieliśmy wiele. Wiemy też o jednym czarodziejskim lekarzu, co umie czynić cudy.

— Na Boga! — zawołał młody człowiek. - My właśnie jego szukamy! Jak go znaleźć!?

— Mieszka on daleko stąd. Musicie iść wciąż na wschód: miniecie zamek złotych ludzi, których obejdźcie z daleka, miniecie wielkie miasto, w którym rządzi królewski namiestnik, a potem baczcie, czy nie ujrzycie w nocy ognia na wyniosłej górze. Tam mieszka dobra kobieta, która wam pokaże drogę przez bagna. Stamtąd już niedaleko do brzozowego gaju, gdzie mieszka stary człowiek, co czyni cudy.

— O dzięki ci, synu, że nam to powiedziałeś.

— Gdybyście nie znaleźli drogi — mówił Jacek — zapytajcie o nią byle kogo, wskaże ją wam każda wiewiórka i każdy ptak.

— Uczynimy to! — rzekła matka.

— Ale kiedy ujrzycie tego starego człowieka — mówił Jacek — nie mówcie mu o tym, że spotkaliście nas…

— O nie! — zawołał Placek, który dotąd milczał — powiedzcie mu, że dwaj chłopcy pozdrawiają go i…

— I co? i co?

— I żałują bardzo…

— Czy mam tak powiedzieć? - zapytała Jacka kobieta.

— Tak! To trzeba powiedzieć… Mój brat dobrze to wymyślił… - odrzekł Jacek.

— Powiem mu — rzekła matka. - Nie wiem, czego żałujecie, ale mu powiem, jeśli go kiedy ujrzę, bo to strasznie daleko, a sama iść nie mogę…

— Matko! — zawołał jej syn. - Gdyby tego było trzeba, zaniósłbym cię na koniec świata.

— O, jakiego cudownego syna dał mi Bóg. Żegnajcie, drogie moje dzieci!

Pożegnali się ze wzruszeniem, po czym syn wziął matkę w ramiona, ona zaś zarzuciła mu ręce na szyję. I tak poszły: wielka miłość i wielkie poświęcenie w drogę tysiącmilową, bo dla gorącej ofiary nie istnieje ani trud, ani zła droga, ani zwątpienie.

Chłopcy rozszerzonymi oczyma patrzyli, jak syn niesie w ramionach matkę i uśmiecha się szczęśliwy.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

w którym Jacek i Placek budują wieżę, łzami spajając kamienie

Okrążywszy obszerne jezioro, na którym szalały pelikany, tak zajęte żarłocznym połykaniem ryb, żel nawet nie zauważyły odejścia swoich mimowolnych dobroczyńców, szli chłopcy powoli bezdrożem przez las, rozmyślając o tej szczęśliwej matce i o miłującym synu. Nie mówili o tym ze sobą, bo się siebie wstydzili wzajemnie.

Już im teraz było wszystko jedno, dokąd idą… Co ich czeka? Dokąd zawędrują w tej nierozumnej wędrówce? Najchętniej by wrócili, lecz już by nie zdołali zwinąć w kłębek tej nici, którą rozwinęli w nieskończone zygzaki dróg przebytych, już by nie potrafili wrócić.

Teraz gnał ich wstyd i rozczarowanie. Lepiej im było na kawałku kamienistego pola niż na tych rozłogach świata, gdzie przymierają głodem i czasem cudem tylko wymykają się śmierci. Wędrują już przez wiele dni, nocy, a nie znaleźli tego kraju, w którym nie ma pracy i trudu, więc zaczęli wątpić, czy go kiedykolwiek znajdą? Oszukali się nawzajem… Szli więc przed siebie w bezsilnej rozpaczy, zbiedzeni i wychudli. Pożywili się serdecznym słowem tej dobrej kobiety, która ich przygarnęła do piersi, i było im przez chwilę dobrze. Teraz jednak było im jeszcze smutniej w lesie bez końca, pełnym gąszczów i mrocznego cienia. Nie czuli już lęku, bo widzieli tyle strasznych rzeczy, że już się oswoili ze strachami i tajemnicami, ale czuli w sercach wielki smutek i tęsknotę za czymś, czego nie umieli nazwać.

Las szumiał dookoła nich i żalił się szumiącą skargą, że go dręczą wichry, a słońce nigdy w jego wnętrze nie wchodzi. Był to las bardzo smutny, bo wieczna w nim kisła ciemność, drżąca od wieczystego chłodu. Czasem chłopcy usłyszeli oddalone wycie wilka, a ani razu nie słyszeli głosu ptaka, jakby tu ptaków nie było w tej rozszumianej ciemnicy.

— Przejdźmy prędko przez ten las — rzekł cicho Jacek dziwnie tu niemiło.

— Kiedyś się skończy — mówił Placek. - Ot tam drzewa już są rzadsze.

Wyszli na polanę, na której ze zdumieniem ujrzeli kozę.

— Patrz, Placku, koza — rzekł Jacek — gdzieś blisko muszą być ludzie.