— Odważna to jakaś koza — wykrzyknął Placek. - W tym lesie są wilki, co jej zupełnie nie przeraża. Może dlatego, że taka ogromna…
Koza spojrzała na nich smutno i zaczęła kroczyć przez polanę, przystając czasem i odwracając głowę.
— Takie ta koza robi miny, jakby chciała, żebyśmy szli za nią.
Koza beknęła żałosnym głosem.
— Odważna to może ona jest — rzekł z uśmiechem Jacek — ale dziwnie smutna; kozy bywają zwykle wesołe, ale ta ma jakieś zmartwienie. Hej, kozo, co cię dręczy?
Koza spojrzała na nich rozumnym wzrokiem, ale nic nie odrzekła.
— Może jest głuchoniema i dlatego jest smutna.
— A może nie zna ludzkiego języka, bo w tym pustkowiu trudno jej się było nauczyć.
— A pelikany skąd go umiały?
— Taki ptak bywa na świecie, więc wiele słyszy, zresztą ptaki mają do gadania zdolność. Kozy jednak rzadko kiedy mówią.
— A baran w Zapiecku czy nie gadał?
— Rozumieć, to wszystko rozumiał, ale nie wiem, czy gadał, bo byliśmy z nim w złych stosunkach, wiec nie było sposobności, aby się przekonać. Dokąd ta koza nas prowadzi^
— Już się las kończy i zaraz wyjdziemy na pole.
— Mądra to jakaś koza.
Słysząc to koza obejrzała się i wykrzywiła gębę jakby w uśmiechu.
— Ona nawet kiedy się śmieje, to bardzo smutno. Koza westchnęła i zabeczała rozdzierającym bekiem.
— Jeszcze tu zwabi wilki — rzekł Jacek — chodźmy za nią prędzej.
Koza zaczęła biec, jakby rozumiała ich słowa, a oni biegli za nią. Słońce już się miało ku zachodowi, kiedy oni przebiegali jakieś kamieniste pole, potem weszli w gmatwaninę rozpadlin i wąwozów.
— Nie podoba mi się ta okolica — rzekł Jacek — i nie wiem, czy to dobrze, że wchodzimy w te głusze. Skąd się tu nagle wzięła koza i dokąd ona nas prowadzi?
— Ona nas wcale nie prowadzi, tylko zwyczajnie zabłąkała się i teraz wraca do zagrody.
— Ej, czy to tylko zwyczajna koza?
— Ma wyłupiaste ślepia i taki śmieszny pysk jak każda koza.
W tej chwili koza usłyszawszy to przystanęła w biegu, nasrożyła się i jednym skokiem zbliżywszy się do Placka wyrżnęła go łbem w brzuch tak, że się Placek wykopyrtnął.
— Przeklęta kozo! — krzyknął powstając. Jacek zaczął podskakiwać ze śmiechu.
— Jest to — zawołał — najmędrsza koza na świecie i najprzystojniejsza ze wszystkich, jakie widziałem w życiu.
Koza fiknęła z radości i spojrzała na Jacka wdzięcznym wzrokiem.
— To jest obłąkana koza! — krzyczał Placek.
Koza znowu przystanęła i pochyliła głowę do uderzenia.
— …Ale w istocie jest prześliczna! — dodał prędko Placek.
Widać, że ją ten dodatek udobruchał, bo zaczęła biec dalej truchcikiem, a chłopcy za nią.
— Gdzieś tu musi być dom — rzekł Jacek — bo czuję dym.
— Ale jakiś przykry dym — mówił Placek poruszając nozdrzami — coś się w nim wędzi.
— Jeśli się cokolwiek wędzi, to już dobrze — zawołał wesoło Jacek.
Wkrótce ukazały się jakieś wysokie zabudowania, otoczone wysoką palisadą. Stały one w zupełnym pustkowiu, groźne i ponure. Z komina wydobywał się dym i leniwie pełzał po równinie.
— Nareszcie ludzie — westchnął Placek.
— Dzięki ci, rozumna kozo — rzekł Jacek wesoło.
— Och! — westchnęła koza dziwnym basem i takim smutnym głosem, jakby ją żywcem przypiekano.
— Ona jednak coś gada — rzekł Placek.
Koza, stanąwszy przed ponurą bramą, beknęła trzykrotnie rozdzierającym bekiem.
W tej chwili ozwał się za palisadą bardzo uprzejmy głos:
— Zaraz, zaraz, droga ciotko… Czy przyprowadziłaś ze sobą gości?
— Tak! — zabeczała koza.
— Aż nami nie chciała gadać! - śmiał się Jacek. - Hej, otwórz nam, dobry człowieku!
— Już otwieram, już otwieram — mówił ktoś za bramą. - Proszę, bardzo proszę, witamy naszych drogich gości!
Brama otwarła się tak tylko, że z trudem można się było przecisnąć.
— Wejdźcie, najmilsi panowie! — odezwał się głos. Chłopcy weszli z trudem jeden za drugim, a koza za nimi.
Bramę ktoś zatrzasnął w tej samej chwili, kiedy oni ujrzawszy potwornego jakiegoś człowieka chcieli się cofnąć z przerażenia.
— Jesteście nareszcie, robaczki — zaskrzeczał okropny głos, który jeszcze przed chwilą brzmiał przymilnie.
Zadrżeli, ujrzawszy, kto do nich przemawia.
Stał przed nimi stwór okropny, mało podobny do człowieka; ogromny, z rudą szczeciną na głowie, potwór ten miał ręce nadmiernie długie, u każdej po dziesięć palców. Na czole miał jedno oko, a z tyłu głowy drugie, złe i krwawe. Najdziwniejsze jednak były jego bose nogi, bo każda z nich tak wyglądała, jakby była złożona z dwóch; nogi jego nie miały pięt, lecz z odwrotnej strony miały także palce, z przodu sześć, z tyłu cztery, tak że mógł chodzić przodem i tyłem. Był on niezmiernie chudy, miał długi nos, zakrzywiony ku brodzie, i wcale nie miał zębów; za to język, cienki i czerwony, potrafił wysunąć na dwa metry przed siebie.
Chłopcy nie mogli się poruszyć, pobici lękiem, potwór zaś zwróciwszy się do kozy mówił głosem przypominającym rżenie konia:
— Dobrześ się sprawiła, moja ciotko, ha! ha! Piękne to są chłopaki i bardzo mi się przydadzą.
Jacek odzyskawszy przytomność objął Placka ramieniem i krzyknął:
— Czego chcesz od nas? Wypuść nas natychmiast!
— Hi! hi! hi! — zarżało dzikim głosem monstrum — czy się wam nie podobam? Słyszysz, ciotko, ci panicze chcą stąd odejść dlatego, że ja mam oko w tyle głowy. Nie każdy jest taki piękny jak wy. Dawno nie widziałem takich dorodnych młodzieńców.
Wyciągnął ku nim okropne swoje ręce, chcąc ich chwycić; chłopcy cofnęli się jednym susem w tył, lecz ujrzeli z przerażeniem^ jak jego ręce wyciągają się tak jak ramiona ośmiornicy i stają się tak długie, jak tylko on zechce. Jedna taka ręka chwyciła za kark Jacka, druga Placka, którzy poczuli, że ich wielka siła odrywa od ziemi; potem potwór skurczył swoje macki i trzepoczących nogami chłopców przybliżył do swojego krwawego oka. Uczyniło się ono ogromne jak księżyc i wpatrywało się w nich z taką siłą, że chłopcy zdrętwieli, jak ptaki ujarzmione odbierającym wszystkie siły wzrokiem węża. Potwór łypnął tym okiem z wielkim zadowoleniem i — postawiwszy ich na ziemi — zarechotał:
— Zadowolony jestem z ciebie, ciotko. Zdejm teraz skórę i idź odpocząć, boś się nabiegała.
Chłopcy patrzyli z przerażonym zdumieniem, jak koza, w górę podskoczywszy, zrzuca z siebie włochatą skórę, z której zaczęła się gramolić brzydka wiedźma ze spłaszczonym nosem. Skóra znikła, a wiedźma łachmanami okryta westchnęła z ulgą takim westchnieniem, że aż wiatr powiał. Zbliżyła się do chłopców i rzekła niskim, grubym basem, wskazując na Jacka:
— Ten od razu poznał, że jestem przystojna, wiec mu nie czyń nic złego, ale temu — zagrzmiała jeszcze głębszym basem, wskazując na Placka — sama przy sposobności ukręcę głowę!
— Idź już spać, ciotko! — zacharczał olbrzym. - Jesteś taka piękna jak beczka kapusty, a ja się już zajmę nimi oboma.
— Hu! hu! — jęknęła basem wiedźma i znikła w jakiejś szopie.
Chłopcom zdawało się, że świat cały z nimi się kręci. Patrzyli z rosnącym przerażeniem na to wszystko, poznawszy, że się do jakiegoś okropnego dostali domu i do jakichś strasznych ludzi czy też czarowników. Obejrzeli się spłoszonym, nieprzytomnym spojrzeniem dookoła szukając rozpaczliwie wyjścia: dookoła sterczała zębiasta, wysoka palisada, szczerząc ostre końce słupów.