Выбрать главу

— Hi! hi! — zarżał olbrzym — myślicie, jak by uciec? Ptak chyba stąd wyleci, ale wy pozostaniecie tu już na zawsze. Dawno ja już mam na was oko, a wczoraj dała mi o was znać moja córka, którą zamieniłem we wronę, a dzisiaj przywiodła was tu moja ciotka, zamieniona przeze mnie w kozę.

— Dlaczego nas więzisz? — zawołał z płaczem Jacek.

— Bo mi się tak podoba! — zarżał potwór.

— I co chcesz z nami uczynić? - pytał z drżeniem Placek.

— Będziecie tu u mnie pracowali — śmiał się rozdzierającym śmiechem krwawooki. - Młodzi jesteście i możecie pracować.

— Wcale nie umiemy i nie będziemy pracowali.

— Hi! hi! Gdzie indziej może byście nie umieli, ale u mnie się nauczycie.

— Co nam każesz robić?

— O tym sobie pogadamy jutro, bo teraz już wieczór. Teraz pójdziemy spać. Wy będziecie spali na świeżym powietrzu, hi! hi! tu, na tym podwórcu.

Chłopcom musiała zaświtać w oczach migotliwym promyczkiem nagła jakaś nadzieja, bo potwór zaśmiał się urągliwie:

— Chcielibyście uciec? O nie, moje robaczki. Stąd jeszcze nikt nie uciekł.

Powiedziawszy to, chwycił ich za karki i wtłoczył do przygotowanych dołów, potem kilku ruchami okropnych swoich nóg przysypał ich ziemią, tak że ponad nią wyglądały tylko ich głowy.

— Będzie wam tu — zaśmiał się — jak w powijakach albo jak w grobie. Śpijcie, synkowie, smacznie, śpijcie, a jutro obmyślę dla was robotę.

Łypnął ku nim przednim okiem, a potem wciąż na nich patrząc, poszedł tyłem i wszedł do ogromnej szopy. Dwie głowy patrzyły na siebie wzrokiem pełnym łez.

— O, bracie Jacku! — szepnął Placek.

— O, bracie Placku! — zapłakał Jacek — co się z nami stanie?

— O, na co nam przyszło? Boże, bądź nam miłosierny!

— O matko, co się dzieje z twoimi nieszczęśliwymi dziećmi?!

— Tu już spotka nas śmierć…

- Żeby tylko śmierć — płakał Jacek — ale przedtem straszne przejdziemy męczarnie.

— Do domu, do domu! do matki! — zawodził Placek.

— Cicho tam bądźcie, bo spać nie można! — wrzasnął jakiś głos, a równocześnie spod okapu dachu wyjrzała ogromna wrona.

— To jego córka… — szepnął Jacek.

— Oczy wam wydziobię, jeśli nie przestaniecie hałasować! - zakrakał ptak i ukrył się pod dachem.

— Nie płacz, braciszku — szepnął cicho Jacek.

— O, mamo, moja mamo… — chlipał wciąż Placek. Żywcem tak zakopani, usnęli i posępne mieli sny. Przenikał ich chłód ziemi, a każdy szmer ich budził. Nad ranem dopiero objął ich głowy martwy sen, wtedy jednak poczuli, że ich ktoś siłą dobywa z ziemi, tak z niej wyciąga jak marchewkę. Otwarli oczy i ujrzeli potwora.

Był to ohydny czarownik, który się schronił w te nieprzebyte lasy i podstępnie łowił ludzi, by mu służyli. Pragnął on sobie zbudować potężny zamek, gdzie by mieszkał bezpiecznie i wykonywał swoje ciemne praktyki. Był on okropnie skąpy i dlatego córkę zmienił we wronę, aby sobie szukała jedzenia po świecie, a gadającą ciotkę zamienił w kozę, aby się mogła paść w lesie. Miał on też i żonę, lecz tak ją zadręczył i zamorzył głodem, że pozostał z niej tylko cień. Chłopcy ujrzeli ją właśnie, bo potwór zakrzyknął:

— Ej, żono, przyjdź no tu i zobacz, kogo złowiliśmy w lesie.

Choć nikt się nie zjawił, on rżał:

— Czy ci się podobają?

— Same tylko żyły z nich zostały… — ozwał się jakiś głos.

Chłopcy patrzyli dookoła chcąc zbadać, skąd pochodzi, ale nie ujrzeli nikogo.

— Z ciebie tylko cień pozostał, a żyjesz! — krzyknął czerwonooki.

Wtedy, natężywszy oczy, dojrzeli, że obok niego chwieje się na wietrze smętny cień, mający zarysy ludzkiej postaci, i w ten sposób poznali, że to jego żona.

— Teraz zjemy śniadanie, a potem zobaczymy, jak to robaczki pracują! - krzyknął czarownik.

Poszedł do szopy i wyniósł coś w garści.

— Podjedzcie sobie, panicze — rzekł i na straszliwej dziesięciopalczastej dłoni podał im sześć zasuszonych much.

Chłopcy wzdrygnęli się z odrazy.

— Hi! hi! nie podoba się wam ten smakołyk, tym lepiej. Chciałoby się wam tłustego nietoperza? O, nie, moi mili. Nietoperze wędzę w kominie, ale dla siebie.

Chłopcy przypomnieli sobie woń dymu, która ich wczoraj doleciała.

— Zjedz, miła żono, te muchy, kiedy oni nimi gardzą; zjadłaś już wprawdzie pająka, ale ci nie żałuję, gdyż jestem dziś bardzo rad. Gdzie nasza córka?

— Już poleciała… — zaszeleścił cień.

— A ciotka?

— Już się pasie… — zaszemrało coś cichutko.

— Ty idź warzyć obiad. Co dziś będę jadł?

- Żaby i szarańcze… — zaszumiało.

— Wspaniała uczta! — ryknął czarownik.

— Na wieczerzę będzie szczur w dzikim sosie — szemrał cień.

— Zbyt bogato żyjemy, jak jacy książęta — zarżał potwór. - A teraz do roboty.

— Nie będziemy pracowali! — krzyknął w ostatecznej rozpaczy Jacek.

Potwór pochylił się ku niemu, spojrzał krwawym okiem i rzekł:

— Czy mam ci zaraz ukręcić głowę, czy dopiero jutro? Objął mu szyję dziesięcioma palcami jednej ręki i lekko ją zacisnął. Jackowi oczy wylazły na. wierzch, więc Placek zawołał:

— Nie duś go! Będziemy pracowali!

— Mądrześ to powiedział — zaśmiał się rechotliwie olbrzym. - Będziecie pracowali. Widać, że to wielka dla was nowina. Hi! hi! Trzeba było siedzieć w domu i pracować na swoim, panicze. Teraz przyszły na was ciężkie czasy, hi! hi! Ale ze mną nie ma żartów! Jeżeliby który nie chciał pracować, to go zamienię w ślepego kreta albo w szczura i będzie z nim koniec. A teraz za mną!

Otworzył skrzypiącą bramę i wiódł ich na kamieniste pole; na tym polu zbierali ciężkie kamienie i nosili je z niezmiernym trudem na podwórzec, gdzie olbrzym zamyślił wybudować wieżę. Każdy kamień oblali gorącymi łzami. Wynędzniali; chudzi, zrozpaczeni; żywieni owadami, żabami, chlebem z brzozowej kory, zgniłymi owocami, pracowali od świtu do nocy. Potwór stał nad nimi, jednego pilnując okiem z przodu, drugiego z tyłu. Rechotał wciąż nad nimi końskim rżeniem, co oznaczać miało śmiech, ile razy ostatnim wysiłkiem starali się poruszyć wrosły w ziemię głaz, kiedy zaś już im się to udało, zbliżał się szybko i wyciągnąwszy język na dwa łokcie zjadał ukrywające się pod kamieniem dżdżownice.

Byli tak śmiertelnie znużeni, że nie dziwili się już niczemu. Widzieli, jak codziennie pod wieczór wraca z lasu koza i zamienia się w straszliwą babę, która nie cierpiała Placka, jak córka potwora przylatuje z daleka i czasem też.się w ludzkiej okazuje postaci, jako dziewczyna ogromnego wzrostu, z nosem długim i ostrym jak ptasi dziób, wrzaskliwa i żarłoczna. Patrzyli na to wszystko tępym wzrokiem i już nawet nie płakali, bo im zabrakło łez. Starczyłoby tych łez, aby zwilżyć, jak dobroczynnym deszczem, matczyne pole, którego nie chcieli uprawiać. Czasem widzieli je we snach i we snach przypadali twarzą ku tej ziemi i całowali ją, grudka po grudce, czując, jak ich serca zapuszczają korzenie w to pólko, po którym matka ich włóczyła bronę.

Może dlatego śniła im się ziemia, że na noce przez długi jeszcze czas potwór grzebał ich żywcem, jak pierwszego wieczora; później, kiedy tak opadli z sił, że nie było obawy, aby mogli próbować ucieczki przez częstokół, zamykał ich w szopie, gdzie sam spał, z jednym okiem zawsze otwartym, choć chrapał tak, że dach ponad nim drżał. Spali przy sobie, objąwszy się ramionami, aby tylko czuć bicie serc.