Выбрать главу

Minął już może rok tego straszliwego życia. Nic się nie zmieniło, tylko cień żony czarownika stał się bardziej przejrzysty, a oni też zaczęli wyglądać jak cienie.

Jednej nocy, bardzo miesięcznej i jasnej, kiedy legli przytuleni do siebie, Jacek szepnął tak cicho, jak najlżejszy szepce wiatr:

— Pomódlmy się, Placku.

— Dobrze! — szepnął Placek.

Jacek zaczął, a brat jego dokończył pacierza. Westchnęli i długo milczeli, wreszcie Jacek szepnął:

— Nie wiem, Placku drogi, czy Pan Bóg wysłucha takiej modlitwy… może nam dlatego tak źle się dzieje, że jej nie umiemy. Zróbmy tak: ja ciebie nauczę początku, a ty mnie naucz jej końca.

— Dawno już o tym myślałem — szepnął Placek.

— Powtarzaj więc za mną: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.

— „Ojcze nasz, któryś jest w niebie” — powtarzał ze wzruszeniem Placek.

Potwór rzęził obok w ciężkim śnie, a oni uczyli się długo w noc modlitwy.

Tak mijał dzień za dniem, noc za nocą, a znikąd nie było pomocy ani nadziei na pomoc. Czasem chłopcy, snując się po kamienisku w nie kończącym się trudzie, usłyszeli na niebie ptasie głosy: leciały żurawie, dzikie gęsi i łabędzie; wtedy podnosili głowy i wypatrywali roziskrzonym nagle wzrokiem, czy gdzie ponad chmurami nie ujrzą swoich przyjaciół pelikanów? Nie mogli jednak patrzeć długo, gdyż wtedy spadał na nich bicz potwora, który wrzeszczał:

— Pracować, włóczędzy, a nie gapić się na niebo!

Tak przeszło pięć lat, czarnych, ponurych, opłakanych pięć lat. Liczyli je chłopcy po porach roku, a mierzyli je rozpaczą, która doszła już do kresu. Nic jednak nie zapowiadało, aby się ich męczarnie miały skończyć kiedykolwiek. Widać ciężkie były ich winy, jeśli tak sroga była kara. Wyrośli w tej nędzy, ale przestali być podobni do ludzi. Modlili się tylko częściej i serdeczniej, bo im to wielką przynosiło ulgę. Zauważyli też, że ile razy modlą się w pobliżu czarownika, tyle razy opada go jakiś niewytłumaczony niepokój: rzucał się we śnie i wił się jak wąż, a wtedy się dopiero uciszał, kiedy oni wyrzekli: amen. Widać, że był w spółce z diabłem.

Kiedy chłopcy znieśli już tyle kamieni, że ich się więcej nie mogło zmieścić w podwórcu, wtedy potwór zakrzyknął:

— Z tych kamieni zbudujemy wieżę, z której ja będę rządził światem.

Jakby w nagłym obłędzie chwycił olbrzymią łopatę i zaczął nią drzeć ziemię, aby wykopać doły pod fundamenty, wiedząc o tym. że trzeba by wielu lat, zanimby tej pracy podołać mogli jego wynędzniali niewolnicy. Podczas tego kopania dopadł kryjącej się w jakiejś norze ropuchy, którą z krzykiem pożarł na surowo.

— Teraz wy będziecie budowali wieżę! - wrzasnął takim głosem, jakim huczy czasem młyn.

Znowu rozpoczęła się praca niezmierna. Ci, którzy uciekli z domu, nie chcąc się trudzić naprawą przeciekającego dachu, budowali teraz wieżę dźwigając głazy i piętrząc je jeden na drugim. Własnymi je spajali łzami i własną krwią, która im często ciekła z palców. Czasem źle umocowany głaz toczył się w dół z powrotem i ranił im nogi, czasem się rozpryskiwał i oczy zasypywał żrącym miałem.

Kiedy dwa lata przeminęły, wieża sterczała już tak wysoko, że potwór pozwalał im spać na jej szczycie,” w załomie głazów, wiedząc, że uciec stamtąd nie mogą. Wielka to dla nich była pociecha, gdyż widzieli gwiazdy i mogli patrzeć w sine, mroczne oddalę.

A kiedy znów trzy lata przeminęły, wieża była już bardzo wysoka i już brakło głazów do jej budowy; otoczyli więc jej szczyt kamiennym zrębem, obręczą zębiastą, taką, jaką widzieli na zamku złotych ludzi.

Potwór wyszedłszy na szczyt, skąd widok był ogromny, uradował się chrapliwie i zacharczał:

— Skończona już ta robota! Jutro wynajdziemy inną, a teraz zawiesimy na wieży mój znak, aby wszyscy widzieli z daleka, że tu mieszka pan tych ziem i lasów. Hej, żono, córko, ciotko, przynieście chorągiew!

Chłopcy patrzyli bezbarwnym, tępym wzrokiem, jak dwie straszne kobiety przyniosły ogromną, brudną płachtę, na której czerwoną farbą, przypominającą krew, wymalowane były dziwaczne, kabalistyczne znaki, których by nikt odczytać nie umiał, tylko wtajemniczony.

Cień żony przywionął za córką i ciotką.

Potwór patrząc jednym okiem przed siebie, w niezmierne dale, a drugim w tył na swoją rodzinę, radował się: Patrzcie, jak wielkie jest moje państwo!

Umocował swój ohydny sztandar, którym wiatr załopotał.

Nagle ciotka ryknęła najniższym basem:

— Złap ją za nogę!

Potwór wyciągnął obie ręce, ale już było za późno: potężny wiatr porwał cień jego żony i poniósł ją przez powietrze jak tuman mgły.

Córka-wrona zakrakała przeraźliwie:

— Zaczaruj ją, aby się stała ciężka! A potwór na to:

— Poza tę wieżę władza moja nie sięga. Musiałbym jej dotknąć i odmówić zaklęcia. Hi! hi! — zaśmiał się nagle. - Po co tak wychudła? Czy jej skąpiłem jedzenia? Już jej teraz nikt nie dogoni, bo zbyt daleko poleciała. Nie becz, ciotko, nie kracz, córko. Idźcie jej szukać, może się gdzie zaczepiła o drzewo…

Potem zwróciwszy się do chłopców, rzekł:

— Do jutra możecie się wyspać, a jutro zaczniemy kopać studnię aż do środka ziemi.

Kiedy chłopcy pozostali sami, szepnął Jacek gorąco:

— Słyszałeś?

— Słyszałem… To dziwne, że jego władza nie sięga poza tę wieżę.

— To wcale nie dziwne, bo to jest jakiś mały czarownik, gorszego gatunku. Gdyby był potężny, toby się nie żywił muchami i umiałby zrobić złoto. Żeby się dostać poza te mury i poza tę wieżę.

— Ale jak? ale jak?

— O, Boże! — modlił się Jacek. - O, matko najdroższa! Pomóżcie nam, pomóżcie nam stąd uciec!

— O Boże, o matko najukochańsza! — szeptał Placek. Wtem zawiał ogromny wiatr i płachta, do długiego przymocowana kija, zadrgała i załopotała tak mocno, że aż klasnęło.

— Placku! — szepnął Jacek. - Bóg nam dopomoże!

— Jak, jak?

— Widzisz tę płachtę?

— Widzę, mów prędzej!

— Widziałeś, jak wiatr porwał jego żonę?

— Widziałem… więc co? więc co?

— My jesteśmy już też jak cienie… gdybyśmy nie trzymali się tego głazu, wiatr by nas cisnął w dół…

— Tak… tak… ale by nas zabił…

— Nie zabije nas… Słuchaj! Noc się zbliża… potwór niedługo zaśnie, a nas zamknie tu, w wieży. Spojrzyj, gdzie on jest?

Placek wyjrzał przez zręby i rzekł:

— Obił ciotkę, bo bardzo krzyczała z żałości, i poszedł do szopy.

— O, dzięki Ci, Boże!

— Co chcesz uczynić?

— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę… Serce mi tak bije, że się boję, aby go potwór nie usłyszał… Już wieczór… Patrz, księżyc wschodzi nad lasem… Byle tylko wicher dął, byle tylko wicher dął!

Przytulili się do siebie nasłuchując. Na dole wszystko ucichło, a na górze wiatr wciąż się wzmagał.

— Módlmy się… - rzekł Jacek.

Uklękli na kamieniach i modlili się gorąco.

— A teraz — mówił szybko Jacek — albo śmierć, albo wybawienie.

Zaczął szeptać i coś bratu tłumaczyć. W chwilę potem ostrożnie wyjęli z osady kij z chorągwianą płachtą i odwiązali ją drżącymi od wzruszenia rękami; do czterech jej rogów uwiązali sznury, którymi była przymocowana do kija, i sami się nimi opasali dookoła.