Выбрать главу

— Boję się — szepnął Placek.

— Lataliśmy już na pelikanach! — rzekł Jacek. Rozpięli płachtę pod wiatr i mocno, kurczowym splotem objęli się ramionami.

— O, matko! — westchnęli równocześnie.

Nadleciał potężny wiatr i ujrzawszy dziwnego latawca, napełnił go sobą, wydął, szarpnął, uniósł w górę i poniósł ze szczytu wieży, gwiżdżąc z nadmiernej radości, szalonym pędem w tę stronę, gdzie zdumionymi oczyma patrzył na to wszystko księżyc.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

w którym Jacek i Placek po rozmowie z Niewidzialnym ukradli z nieba księżyc

Wiatr igrał nimi, jak wielki kot małą igra myszą, podrzucał ich w górę, wywracał w powietrzu albo niósł tuż przy ziemi. Drzewa wyciągały ramiona, aby, ich pochwycić, wody, świetliste w księżycu, rozpościerały się jak srebrne płótna, oczekując ich upadku. Potężny olbrzym jednakże, wichr, urodzony gdzieś na morzu, a lecący ku górom, nie pragnął ich śmierci, bo nagle się uciszywszy, złożył ich lekko i bez najmniejszej krzywdy w jakimś zapuszczonym ogrodzie.

Chłopcy uwolniwszy się od swojego żagla, lecz cisnąc go do piersi z wielkiej wdzięczności, odurzeni jeszcze i zdyszani, uczynili to, czego by byli nigdy nie uczynili przed dziesięciu laty; padli na kolana i modlili się gorąco. Serca aż w nich śpiewały z wielkiej radości, a dokoła jakby radowały się z nimi drzewa, co obudzone pierwszym powiewem daleko, daleko rodzącego się świtu, szemrały ze sobą, dziwiąc się tej napowietrznej jeździe istot bezskrzydłych.

Rozejrzeli się, nauczeni już ostrożnością, i ujrzeli opodal zapadły, ku ostatniej ruinie chylący się pałac, zarosłe i zapuszczone szpalery ogrodu, zżarte przez deszcze i liszajami mchów pokryte kamienne figury. Okiennice powypadały z zawias, zaledwie trzymając się na jednej, drzwi były otwarte, a po marmurowych, spękanych schodach pięły się ku pałacowi zielska, aby w nim zamieszkać i zagłuszyć go ostatecznie. Rozpadała się kawałami marmurowego ciała świetna kiedyś fontanna, której zabrakło już nawet paru kropel wody na łzy, aby opłakać śmierć tego domu.

W pierwszych promieniach słońca ujrzeli chłopcy dokładnie te ruinę.

— Smutny to jakiś dom, w którym od dawna nikt nie mieszka! — rzekł Jacek. - O, bracie, wydaje mi się on zaczarowanym zamkiem po dziesięciu latach niewoli. Odpoczniemy tu, a potem, kiedy się znowu staniemy podobni do ludzi, powędrujemy do naszej matki.

— O, tak — wykrzyknął gorąco Placek — cud jakiś nas wybawił. Zatrzymajmy na zawsze tę płachtę, co nas tu przyniosła. Trzeba by wejść do tego domu, ale ja już niczemu nie dowierzam. Jeden z nas ostrożnie wejdzie i zbada, czy nam kto tam jakiej nie gotuje zdrady.

— Ja pójdę! - rzekł Jacek.

— Dobrze, a ja będę czuwał w ogrodzie, aby nas kto nie zaskoczył. Smutny to jakiś dom, boję go się, Jacku. Może lepiej tam nie wchodzić?

— Wejdźcie spokojnie! — ozwał się jakiś głos tuż przy nich.

— Boże! — krzyknął Jacek.

— Uciekajmy! — zawołał Placek.

— Zostańcie — mówił głos. - Nikt wam tu żadnej nie uczyni krzywdy.

— Nie możemy wierzyć nikomu!

— Klnę się imieniem Boga żywego, że nic złego wam się nie stanie! — zawołał głos uroczyście.

— Kto jesteś ty, co przemawiasz?

— Jestem nieszczęśliwy.

— Czy nie możesz się ukazać?

— Na tym właśnie polega moje nieszczęście.

— Czy jesteś duchem?

— O, nie! Jestem człowiekiem, który nie posiada ciała.

— A cóż się stało z twoim ciałem?

— Długa to jest historia, którą wam opowiem. Wejdźcie do tego domu, w którym i ja mieszkam. Jesteście panem tego pałacu.

— Powiedziałeś, że nie uczynisz nam krzywdy!

— Przysiągłem wielką przysięgą, czemu mi nie wierzycie?

— Wierzymy ci, ale jęczeliśmy w długiej niewoli i lękamy się wszystkiego.

— Mnie się nie lękajcie, bo i ja jestem w niewoli. Widzę, że jesteście wynędzniali i zagłodzeni, więc zamieszkajcie u mnie. Wielka będzie moja radość, bo dawno już nie widziałem człowieka, a wy znajdziecie odpocznienie. Potem uczyńcie, co zechcecie.

— Gdzie się znajdujesz, panie?

— Przed wami, o dwa kroki przed wami. Patrzcie, poruszę ręką to zielsko z czerwonym kwiatem. Czy widzicie, jak się chwieje?

— Widzimy…

— Tu stoję. Teraz się zwrócę w stronę domu, a wy patrzcie na ziemię: tam, gdzie się trawa ugina, tamtędy ja przechodzę.

Chłopcy, baczni na wszystko, poszli powoli, powoli bowiem szedł Niewidzialny. Dziwne ich ogarnęło uczucie, kiedy szli za kimś, kogo nie ma. Niewidzialny jednak przysiągł na Boga i przemawiał głosem, który się wydawał uczciwy. Poczuli, że wstąpił na schody, a po westchnieniach poznali, że stąpa po nich z trudem.

Weszli do komnat, w których słońce złociło nędzę ścian, wklęsłość podłóg i wydęcia pułapów. Najwyraźniej słyszeli teraz,jego” kroki.

— Oto mój dom — rzekło powietrze — rozgośćcie się! Znajdowali się w obszernej sali, w której zachowały się nieliczne sprzęty: łoże z baldachimem, szafy opasłe i ciężkie, i obrazy, na których czas, malarz smutny, poczernił i pogasił świetne może kiedyś kolory. Z pułapu zwisał ogromny świecznik, kiedyś gorejący, dziś ślepy ł ciemny. W posadzce widać było szerokie pęknięcia, jakby tu było serce tego domu, skazanego na zagładę, co się z rozpaczy rozpęka.

— Młodzieńcy — rzekł głos — tutaj przebywam czekając zmiłowania. Podajcie mi ręce na powitanie, och, podajcie.

Tyle było rzewnego smutku w tym głosie, że oni bez wahania wyciągnęli dłonie i drgnęli, dotknąwszy jakichś rąk niewidzialnych, zdaje się, że do starego należących człowieka, bo były drżące i kościste.

— Usiądźcie — mówił głos. - Chciałbym was ugościć, ale nie wiem, co się stało z moją liczną służbą. Dawno już jej nie widziałem. Możecie się jednak sami pożywić, jeśli taka wasza wola: w ogrodzie jest wiele owoców i wiele zwierzyny. Ja mogę ją łatwo łowić gołymi rękami, idąc ku niej pod wiatr, bo mnie nie widzi. Jeśli chcecie pokrzepić siły winem, znajdziecie go wiele jeszcze w piwnicy. O, młodzieńcy! zostańcie ze mną czas niejaki, uczyńcie mi tę łaskę niezmierną. Jesteście dziwnie podobni._ Skąd macie we wzroku tyle powagi? Wyglądacie tak, jakbyście mieli po osiemnaście lat, a ból wasz wygląda starzej.

— Wycierpieliśmy wiele! — rzekł Jacek.

— I ja wycierpiałem niemało, i ja jestem młodzieńcem takim jak wy.

— Myśleliśmy — rzekł Placek — że słyszymy głos starca.

— O, nie — ozwał się Niewidzialny — jestem w pełni sił. Miałem lat dwadzieścia, kiedy postradałem moje ciało.

— Jak to się stać mogło? — zapytał Jacek.

— Usiądźcie, a powiem wam wszystko o tym nieszczęściu przeraźliwym, jakiego nikt chyba jeszcze nie doznał.

Oni usiedli na czarnym dębowym, rozłożystym krześle, patrząc pilnie w tę stronę, skąd głos przylatał: zapewne i „on” usiadł, bo drugie krzesło poruszyło się samo.

— Nie pamiętam już, ile to lat temu — mówił znużony głos — może osiemdziesiąt, a może nawet sto, pałac ten rojny był i strojny. Wiele się tu odbywało uczt, festynów i turniejów, a ja, młody i szczęśliwy, przewodziłem zabawom w pałacu i łowom w moich kniejach. Jestem bliskim krewnym miłościwego naszego króla, panem bogatym i dostojnym. Wtedy postanowiłem znaleźć sobie żonę i wybrałem księżniczkę piękną i uroczą, którą miłowałem bardzo. Odrzuciła ona jednak wszystkie moje dary i moją miłość przenosząc nade mnie jedno książątko, niezmiernie bogate, nie wiedząc, że jest to człowiek bez czci i sumienia, co z poddanych ostatnią kroplę potu wyciska, a nawet gorzki ich chleb zamienia na złoto. Opętała go tak przeraźliwa żądza skarbów, że się pławił w złocie i coraz namiętniej go pożądał. Oby go ciężka spotkała kara za te łzy i nieszczęścia, których był sprawcą…