Выбрать главу

— O, serce moje, gdzie jest moje serce? — płakał głos i śmiał się równocześnie.

Płachta poczęła dziwne wyprawiać ruchy, chłopcy widzieli, jak się mnie i zwija w fałdy, jak wreszcie niewidzialne ręce przyciskają ją do niewidzialnych piersi. Serca w nich bić przestały: przed nimi zaczęły się mglić powiewne, ledwie oczom widne zarysy ludzkiej postaci.

— Czy widzicie mnie? — wołał głos, zarazem pełen rozpaczy i nadziei.

— Niezupełnie jeszcze, panie — krzyknął szybko Jacek — ale już wychodzisz z powietrza.

— Och! och! — drżał głos coraz jaśniejszy.

Minęła długa chwila strasznego oczekiwania, aż wreszcie z błękitności, złotem słońca zalanej, wyszedł człowiek bardzo stary, cały żółty, jak pożółkła kość słoniowa, łysy i pomarszczony, z długą brodą, drżący pod ciężarem wieku i długiego nieszczęścia, w spłowiałym i wypełzłym, kiedyś bogatym stroju.

— Oto jestem! — rzekł cichym głosem, bo radość nadludzka pozbawiła go tchu.

— Witamy cię, panie! — powiedzieli chłopcy.

— I ja was witam, dobroczyńcy moi, najszlachetniejsi wśród ludzi, druhowie ukochani! Co jest moje, do was należy, wraz z moim sercem. Zostańcie u mnie, jak długo wasza wola. Zakwitnie ten dom i napełni się weselem! Lasy napełnią się wrzawą naszych łowów. O, bracia moi! Dwóch was było dotąd, od tej chwili przybył wam brat trzeci. Nazywajcie mnie bratem!

— Nie śmiemy, dostojny panie! — rzekł cicho Jacek.

— Czemuż to? — zawołał drżącym głosem. - Wszak niemal w jednym jesteśmy wieku.

— O, Boże! — szepnął Placek.

Jacek spojrzał na niego porozumiewawczym wzrokiem, jakby go chciał ostrzec, aby nie burzył złudzeń tego nieszczęśliwego.

Stary człowiek zaś rzekł wesoło:

— Siły mnie opuściły z wielkiego szczęścia, ukochani moi… Nogi drżą pode mną, wiec usiądę, a wy uczyńcie mi wielką łaskę i z komnaty, co się tu obok znajduje, przynieście mi zwierciadło.

— Po co ci ono, panie — rzekł głucho Jacek — zawierz naszym oczom. Jesteś piękny i rześki.

— Tym bardziej chcę ujrzeć tego, którego nie widziałem tyle, tyle lat.

— Panie! — szepnął Placek.

On zaś rzekł niecierpliwym głosem, do. rozkazywania nawykłym:

— Zwierciadło, natychmiast przynieście zwierciadło! Chłopcy pochylili głowy, aby nie widział łez, które im się w oczach zakręciły. Poszli powoli i za chwilę, drżąc całym ciałem, przynieśli zblakłe zwierciadło i postawili je przed nim.

Nieszczęśliwy człowiek spojrzał zachłannie, potem nagle zamknął oczy, otworzył je znowu i twarz zbliżył do srebrnych zwierciadlanych tafli.

— Co to znaczy?… — szepnął. Chłopcy milczeli smutno.

— To zwierciadło jest umarłe albo źle odbija… Bracia moi! Kto jest ten zgrzybiały człowiek?

Chłopcy nic nie odrzekli odwracając głowy.

— Kto mnie zaczarował? - wołał on rozdzierającym krzykiem. - Kto ze mnie uczynił starca?

— Czas, który nie zna litości — szepnął Jacek. - Nie płacz, panie.

On jednak począł płakać cicho, potem podniósłszy z trudem płachtę czarodziejską zarzucił ją na zwierciadło. Spojrzał na nich i szepnął:

— Módlcie się za mnie…

Chłopcy rzucili się ku niemu chcąc go podtrzymać, bo się słaniał, on jednak uśmiechnął się tylko i oddał Bogu ducha.

— Biedny, nieszczęśliwy człowiek! — szepnął Jacek po długiej chwili. - Wiele wycierpiał, ale teraz sobie odpocznie. Pomódlmy się za tę biedną duszę.

— Przeklęty czarownik! — zawołał Placek.

— Namówił on tego nieszczęśliwego człowieka do strasznej rzeczy, ale i na niego przyjdzie jego kres. Módlmy się, bracie…

Cichość była wielka w zapuszczonym jak las ogrodzie, kiedy w dole wykopanym wśród zdziczałych róż złożyli chłopcy ciało człowieka, co był niewidzialny.

Wróciwszy do smutnego pałacu, milczeli długo, wreszcie zapytał Placek:

— Czemu umarł ten człowiek?

— Z żalu za straconą młodością — rzekł Jacek.

— Czy młodość jest takim skarbem?

— Widać, że tak jest i że wiedzą o tym ci, co ją utracili bez pożytku.

— Jakie to szczęście, że my jesteśmy młodzi! Mówiąc to Placek zbliżył się do wielkiego zwierciadła, zdjął z niego czarodziejską płachtę i długo patrzył.

— Nie poznaję siebie, Jacku! — rzekł zdumiony. Spojrzał Jacek i też długo patrzył.

— Tak — powiedział cicho — nie widzieliśmy się wiele lat. Byliśmy mali, teraz wyrośliśmy ogromnie; byliśmy zawsze wygłodzeni, ale teraz wyglądamy jak dwa cienie. Widziałem wiele razy w wodzie odbicie mojej twarzy, ale dzisiaj…

— Czy dzisiaj jest inna?

— Zdaje mi się, że jest inna…

— Czy twarz może się aż tak bardzo zmienić?

— Twarz? Myślę, że twarz się bardzo nie zmienia, ale coś, co jest poza nią i co wygląda przez oczy, jak przez szyby okna.

— A cóż tam jest?

— Nie wiem… nie wiem…

Znowu spojrzeli w zwierciadło i patrzyli długo, chcąc przez oczy dojrzeć własne dusze, co dojrzały w cierpieniu i które wielka praca nauczyła pokornej mądrości.

Po długiej chwili Placek, głęboko westchnąwszy, rzekł:

— Czas nam wracać do matki…

— Czas! — powtórzył Jacek jak echo.

— Nie znaleźliśmy szczęścia na świecie.

— Bośmy go nie szukali; szukaliśmy takiego kraju, w którym próżniactwo jest prawem. Głupi byliśmy, bracie Placku…

— Przyznaję ci to z całego serca. Wracajmy!

— Musimy odpocząć przede wszystkim. Zajmiemy ten pałac i przemieszkamy w nim czas dłuższy, a kiedy powrócimy do sił, pójdziemy tam, skądeśmy przyszli.

— Wrócimy z wielkim wstydem…

— To mnie najwięcej trapi, że nas wyśmieją. Wyszliśmy jako nędzarze, a wrócimy jako żebracy…

— Czy jest na to jaka rada?

— Nie wiem jeszcze, musimy o tym pomyśleć. Żebyśmy mogli przynieść do domu choćby bochenek chleba, już by mi było lżej.

— Ach, a gdyby tak sto dukatów!

— Skąd weźmiemy dukaty, kiedy z nas spadają nawet te wstrętne łachmany, w które nas czarownik przyodział. Zresztą, czy ja wiem? Tyle się nam zdarzyło przygód nieszczęśliwych, że może wreszcie kiedy zdarzy się i taka, co nas nakarmi i wzbogaci.

— Mamy pałac…

— Tak. Niewidzialny podzielił się z nami swoim dobytkiem, ale czy weźmiesz te ruiny na plecy i poniesiesz do Zapiecka? Chodźmy lepiej poszukać czegoś do zjedzenia, a na zmartwienia będzie czas. Obejrzymy nasze mieszkanie.

— Będę się bał tutaj spać — mruknął Placek — tak tu pusto i przestronnie.

Spali jednak w tym smętnym pałacu przez wiele nocy. Dawno już trawa porosła na grobie biednego człowieka, a oni nie mieli odwagi ruszyć w powrotną drogę. Przybyło im sił i ciała, wstąpiła w nich otucha. Zaczęli zapominać powoli o przebytych cierpieniach i znowu po ich pstrych głowach zaczął hulać wiatr. Patrzyli rozradowanym wzrokiem w słońce i w niebieskość nieba.

— Czegoś ty się tak darł dziś w nocy? — zapytał raz Jacek.

— Nie wiem, może dlatego, że mi się śniła ciotka koza; zagadała do mnie wielkim basem i chciała mnie tryknąć głową w brzuch. Co znaczy taki sen?

— Wedle sennika egipskiego — rzekł Jacek — pewne jest, że się z nią ożenisz!

— Ratunku! — wrzasnął Placek.

— Byłaby z was dobrana para! — dodał Jacek. Wieczorami siadywali na marmurowych schodach pałacu i nasłuchując ptasich głosów i bajania niedalekiego lasu oglądali cudy, odbywające się na niebie.