– Może z Jakubem porozmawiać? – zaproponowała pani Michalska z wahaniem.
– Wpadłam już na to – odparła Agnieszka. – Ale nie chcę mu mówić, że ojciec zaginął. Kiedy do niego dzwoniłam ostatnio, słyszałam w tle takie dźwięki, jakby znów był w kuchni, i to jakiejś restauracji. Wierz mi, umiem to rozpoznać bezbłędnie.
– Dostał nową pracę?
– A czego się spodziewaliście? Jest dobry. To było oczywiste. Może właśnie zasuwa dla konkurencji? Po co się wszyscy mają dowiedzieć, że ojciec zaginął. Wiesz, jak to jest. Niby ma w branży przyjaciół, ale jak mu się noga powinie, to znajdzie się ktoś chętny, żeby to wykorzystać.
Mama się nie odezwała. Co mogła powiedzieć? Że bardzo żałuje tego, co zrobili Jakubowi? Jakie to miało znaczenie? To mąż o wszystkim decydował. Ona czuła się niczym marny pył na płytkach chodnikowych. Nikt jej nie kochał, nie szanował i ona też w głębi serca nie miała do samej siebie krzty sympatii. W tym błędnym kole kręciła się od wielu lat, ale zupełnie nie umiała się z niego wydostać.
– Próbowałam go wybadać – powiedziała Agnieszka. – Ale on też niczego nie wie. Tyle, co my. Ojciec całymi dniami przesiadywał w restauracji. Rozmawiał wyłącznie z klientami lub dostawcami. Nie miał prawdziwych przyjaciół, żadnych innych zainteresowań. Nic nie było wiadomo o jakichś marzeniach. Więc się nie przejmuj, że nie wiedziałaś, co powiedzieć na policji. Ojciec po prostu taki był. Jak krótka karta dań. Dwa, trzy punkty i po temacie.
– Myślę, że się mylisz. – Mama pokręciła głową. – Obie nie mamy pojęcia, co on przeżywa. Ale to jego wina. Nigdy nie dał nam szansy.
– Ja uciekam. – Agnieszka pomachała córce, która wybiegła już przez drzwi tarasowe do ogrodu i bawiła się w piaskownicy zakupionej dla niej specjalnie przez dziadka. Znów uderzyła ją myśl, że Martynka czuje się tutaj doskonale. Żadnych złych skojarzeń, obciążeń, lęku przed wielkimi pokojami. Doskonała radość.
Zastanowiła się nad tym, ale nie miała czasu wyciągnąć żadnych wniosków.
Wybiegła z domu i ruszyła do centrum miasta. Postanowiła zacząć od drzwi restauracji i stopniowo zataczając kręgi, szukać taty. Zadanie było wyjątkowo trudne, bo wszędzie pełno było kamienic z zamkniętymi podwórkami, zaułków, domów, a co najgorsze – przystanków. Z każdego ojciec mógł odjechać w dowolnym kierunku.
Czuła jednak, że tego nie zrobił. Jakby miała jakiś wewnętrzny GPS, który wskazywał, że tata jest gdzieś niedaleko. Nie wierzyła w przeczucia czy też telepatię, ale miała wrażenie, jakby ją wołał, prosił o pomoc. Zawsze była bardzo wyczulona na jego obecność. Przez całe dzieciństwo czekała, nasłuchiwała jego głosu, dźwięku kroków w przedpokoju, szumu opon samochodowych na podjeździe. Może dlatego teraz też tak mocno podejrzewała, że jest blisko?
Przyszło jej jednak długo czekać na potwierdzenie swoich przypuszczeń. Chodziła po Krakowie całe popołudnie i długi czerwcowy wieczór. Zaglądała do knajp i barów. Sprawdziła kina, restauracje i sklepy. Robiło się coraz później, a nogi bolały ją tak bardzo, że nie czuła stóp. Postanowiła usiąść na chwilę na ławeczce na Plantach. Znajdowała się już dość daleko od restauracji U Michalskich. Szansa, że znajdzie tatę, zbliżała się powoli do zera. Żadna intuicja czy telepatia nie mogły najwyraźniej tutaj pomóc.
Dzień był upalny i wieczór nie przyniósł znacznego obniżenia temperatury. Agnieszka z wielką ulgą weszła w cień starych drzew. Tutaj było chłodniej. Niedaleko wiekowego uniwersytetu znajdowała się okrągła rabata kwiatowa z ustawionymi wokół ławkami. Dobrze znała to miejsce. Chodzili tutaj wspólnie karmić gołębie w rzadkich chwilach, gdy ojciec miał wolny czas. Wspomnienie stanęło jej jak żywe przed oczami, a zmęczone stopy same pociągnęły ją w tamtym kierunku. Usiadła na ławce. Jak kiedyś ona w dzieciństwie, tak teraz jakaś inna mała dziewczynka rzucała ziarna ptakom, biegała dookoła klombu i z piskiem wracała do rodziców.
Mała szczęściara – pomyślała Agnieszka. – Ma ich oboje obok siebie.
Zamyśliła się. Przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła, beztroskiej rodziny nie było już obok. Został tylko samotny starszy mężczyzna w brudnej koszulce i mocno ubłoconych butach. Siedział pochylony z twarzą ukrytą w dłoniach. Przypominał jej tatę, choć oczywiście ojciec nigdy by się w takim stanie nie pokazał ludziom na oczy. Dbał o siebie. Zawsze chodził ogolony, pachniał dobrymi perfumami i miał dokładnie wyczyszczone buty.
Gdzie ten facet łaził? – zainteresowała się mimochodem. Od kilku dni słońce grzało nieprzerwanie, temperatury jak na Malediwach, a ten sprawia wrażenie, jakby po kolana brodził w błocie. I to niedawno, bo na nogawkach wciąż schły brzydkie ciemne plamy.
Nagle mężczyzna wyprostował się, podniósł głowę, a Agnieszka gwałtownie zamrugała powiekami. Zmęczenie, upał i zapadający mrok spowodowały, że najwyraźniej miała omamy wzrokowe. Powinna była wziąć ze sobą więcej wody. Zdawało jej się, że widzi ojca. A raczej chyba swojego dawno nieżyjącego dziadka, bo siedzący naprzeciw niej mężczyzna sprawiał wrażenie jakieś dziesięć może nawet piętnaście lat starszego od jego taty. Miał bardzo dużo siwych włosów, brzydki długi zarost, przekrwione oczy i cienie na policzkach. Pustym spojrzeniem wodził po jej twarzy, jakby ona też kogoś mu przypominała, ale nie mógł rozpoznać kogo.
Agnieszka wyprostowała się i nagle zrobiło jej się zimno, mimo upału wokół. Nie znała tego faceta, ale wiele razy widziała spodnie w brązowe prążki. Uszyte na miarę, z prawdziwego lnu, żeby można było w nich pracować nawet w najgorsze upały. Buty były tak oblepione błotem, że ledwo dało się rozpoznać ich naturalny kolor, ale na małym skrawku widać było szlachetny brąz skóry. Biała niegdyś koszulka stanowiła charakterystyczny znak taty. Zawsze w takich chodził do pracy. Miał dwadzieścia identycznych i tylko zmieniał kolejne, czasem kilka razy w ciągu dnia. Zerknęła na rękę. Nie było tam dobrze jej znanego zegarka, ale na przegubie widać było wyraźnie biały ślad. Musiał go zdjąć.
Wstała i na drżących nogach podeszła bliżej.
– Tata? – zapytała z niedowierzaniem. Już oprzytomniała, wzrok jej nie mylił. To był Zygmunt Michalski. Ale jednocześnie miała przed sobą staruszka, który na dodatek na jej widok zaczął cały się trząść. Wyciągnął dłoń w jej kierunku, ale zaraz ją opuścił.
– Na Boga! Co ci się stało? Ktoś cię napadł? Okradł? Naszprycowali cię jakimś świństwem? – zarzuciła go pytaniami. Nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on.
Pokręcił tylko głową. Ale przecież widziała, że coś jest nie w porządku, i to bardzo. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, wybrała numer i wezwała pogotowie.
ROZDZIAŁ 28
Karolina biegała po mieszkaniu.
– Szukaj – prosiła Lenkę. – Może tobie się uda.
Ale na nic się to zdało. Obie przekopały cały dom, ale telefonu nigdzie nie było. Nie miały zapasowego aparatu, z którego można by zadzwonić, więc musiały się kierować intuicją albo liczyć na łut szczęścia. Karolina znana była z tego, że potrafiła schować rzecz tak dobrze, że czasem całymi miesiącami nie można jej było znaleźć. Zwłaszcza jeśli jej zależało, żeby coś na pewno nie zginęło. Krążyły legendy o dokumentach w zamrażarce utrwalonych na amen lub prezencie świątecznym zachomikowanym w piekarniku, który zwęglił się w szale wigilijnych przygotowań.
Telefon mógł być naprawdę wszędzie.
Kto choć raz przeżył taką zgubę, wie, co to znaczy. Nagle okazuje się, ile tam ważnych rzeczy. Niewywołane cenne zdjęcia dziecka, jedyna wersja filmiku z ostatnich urodzin, konto na Facebooku, otwarta skrzynka mailowa, kontakty. Dobrze, że chociaż przelewów ostatnio nie robiła.
– Może zostawiłaś w pracy, mamusiu? – Lenka pomagała ze wszystkich sił.
– Nie. Jestem pewna, że przyniosłam go do domu.
– Najlepiej, jakby ktoś zadzwonił – powiedziała córeczka.
– Też tak myślę. Aż dziw bierze, że cisza tyle czasu. Zwykle o tej porze albo babcia, albo ciocia Janka czy choćby ktoś z restauracji. A dzisiaj jak na złość nikt.