Jeszcze kilka miesięcy Patryk zamartwiał się tym stanem. Ukrywał marną sytuację przed Karoliną. Nie było to bardzo trudne, bo na papierze nie wyglądała ona tak źle. Firma przynosiła pewien zysk. Nie generowała wielkich kosztów, ale jej pozorny sukces opierał się na prywatnych, nigdzie oficjalnie nienotowanych długach. Kolejnych pożyczkach, którymi załatwiano nieprzewidziane wypadki, opłacano niektóre pensje i zamawiano towar, nie regulując faktur na czas. Jednak to jest system, który zawsze prędzej czy później się sypie. Spirala nagle się zapętla, zaczyna brakować chętnych do udzielenia następnego kredytu, dłużnicy coraz bardziej się denerwują, a zły stan finansów przestaje być tajemnicą.
Patryk był o włos od tego momentu.
Zły był na samego siebie, że nie wycofał się wcześniej. Od dawna miał świadomość, że sprawy źle się mają. Ale wciąż liczył na zmianę. Bał się powiedzieć Karolinie prawdę. Wierzył, że w kolejnym miesiącu coś się zmieni. Nagle odbije się od dna i zacznie lepiej funkcjonować. Przybędzie gości, będzie można spłacić długi. Wyobrażał sobie, że sukces mógłby mu dodać skrzydeł. Pomóc w podjęciu kilku pilnych życiowych decyzji, które od wielu miesięcy trochę tchórzliwie odkładał.
Czekał, aż uporządkuje sprawy zawodowe. Chciał przynajmniej pod tym względem być w porządku. Ale czas mijał, a sytuacja tylko się pogarszała.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien porozmawiać z Karoliną. Miał jej wiele do powiedzenia. Nie tylko na temat słabej kondycji restauracji. Ale na samą myśl dosłownie cierpła mu skóra. Czuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Jeszcze nigdy w życiu nie stał przed tak poważnym wyzwaniem. W głębi serca był bowiem tchórzem. Oszukiwał wszystkich wokół, bo nie było go stać na szczerość.
Podświadomie liczył na cud. Że stanie się coś, co zwolni go od odpowiedzialności za decyzję. Ale czas działał jakoś tak leniwie. Patryk patrzył przez okno restauracji na gwarne krakowskie życie. Po chodnikach wszyscy chodzili w szybkim tempie, nawet turyści pospiesznie maszerowali. Nikt nie miał czasu na spokojne spacerowanie. Każda wycieczka czy grupa ma teraz napięty plan i nie wczuwa się w atmosferę wawelskiego wzgórza, lecz posłusznie zasuwa do kolejnych zabytków.
Tylko w Lawendowym Zakątku wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Patryk siedział bezczynnie pod oknem, senny kucharz przeglądał wiadomości w telefonie, a z kwiatka w wazonie powoli opadł na obrus zwiędnięty płatek.
Co za cholerne miejsce! – zdenerwował się Patryk i ze złością popatrzył na wielkie zdjęcie babci Jadwigi. To ona, ku wielkiemu oburzeniu rodziny, zapisała ten lokal wnuczce, pominąwszy trzy swoje córki. Nie miała niczego więcej i z tego powodu pozostali członkowie rodziny musieli obejść się smakiem. Do tej pory w każde święta dyskretnie lub całkiem jawnie toczyła się przy stole ostra dyskusja, czy Karolina powinna sprzedać spadek i podzielić się z krewnymi. Temat wracał regularnie, a temperatura emocji mimo upływu czasu wciąż była wysoka.
Ale Karolina szanowała wolę babci. Uparła się, że to miejsce pozostanie w rodzinie. Chciała otworzyć tutaj kwiaciarnię, ale Patryk przekonał ją, że restauracja będzie lepszym wyborem. I najwyraźniej nie miał racji. Źle jej poradził.
Wstał od stolika i postanowił wyjść natychmiast. Czuł, że jeśli jeszcze chwilę tutaj posiedzi, zwariuje. Zanim to jednak zrobił, spełnił jedno ze swoich utajonych pragnień. Podszedł do portretu babci i odwrócił go do ściany. Ciągle mu się wydawało, że ona wszystko o nim wie. Zna nawet tę jedną najbardziej starannie skrywaną tajemnicę. I że go potępia.
Ale zapomniał o tym, kiedy tylko wyszedł na skąpaną w słońcu ulicę. Szybko wysłał esemesa i zaczął się uśmiechać. Wreszcie rysowały się przed nim jakieś weselsze perspektywy.
ROZDZIAŁ 5
Jakub zostawił swój samochód na parkingu i machnął dłonią w kierunku przejeżdżającej taksówki. Zawsze było ich tutaj kilka, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, kiedy się ich pilnie potrzebowało. Wtedy znikały. Teraz jednak niebieski mercedes jak na zawołanie pojawił się tuż przed wejściem.
Kierowca westchnął, widząc klienta w takim stanie wcześnie rano, ale rzecz jasna nie skomentował tego nawet słowem. Miał już do czynienia z gorszymi przypadkami. Dziwił się tylko, że gość jest pijany tak, że ledwo stoi, a zupełnie nie czuć od niego alkoholu. Wręcz przeciwnie, pachniał dość smakowicie. Jakby babeczkami z lukrem albo słodką bezą z kremem i truskawkami. Taksówkarz od razu poczuł się głodny i postanowił po powrocie odwiedzić restaurację U Michalskich i zamówić coś na deser. Do tego dużą kawę z pianką. Uśmiechnął się. To był doskonały plan na przerwę w pracy.
Zawiózł klienta na strzeżone osiedle, gdzie stały nowe apartamentowce. Wysadził tuż przed wejściem. Ładnie tu było. Czysto, wszystko nowe, jak spod igły. Jasnobrązowa kostka brukowa, wypielęgnowane trawniki, rabaty kwiatowe i starannie przycięte drzewa. Mieszkania też zapewne miały dobry standard. Taksówkarz westchnął. Kiedyś alkoholików woził pod rozpadające się chałupy, dziś pod najnowocześniejsze apartamentowce. Takie czasy.
Jakub chwiejnym krokiem, jakby dla potwierdzenia przypuszczeń kierowcy, ledwo dotarł do wejścia. Ze zmęczenia i niewyspania kręciło mu się w głowie.
***
Wszedł do mieszkania i od razu poczuł, że coś jest nie tak. Choć cisza i pustka o tej porze nie musiały oznaczać niczego niepokojącego. Martynka zapewne była już w przedszkolu, a Agnieszka na zakupach lub porannej kawie z koleżanką. Właściwie to nie wiedział, w jaki sposób spędza przedpołudnia, i znów zatrzęsła nim złość. Był wściekły, że dał się wkręcić w machinę niekończącej się pracy.
Teraz jednak miało się to zmienić. Bez względu na konsekwencje. Przetarł oczy dłońmi. Pieczenie pod powiekami nie ustawało ani na chwilę, podobnie jak koszmarny ból głowy. Zrobił jeszcze kilka kroków. Uczucie niepokoju wciąż mu towarzyszyło. Wszędzie panowały porządek i jakaś dziwna pustka. To ona właśnie zastanowiła go już w przedpokoju. Na podłodze nie leżały klapki, trampki, sandałki ani pantofle jego córki. Zwykle ilość jej podstawowego obuwia przyprawiała go o zawrót głowy.
W salonie nie było tylu, co zwykle, zabawek. Zrozumiał dlaczego, jeszcze zanim otworzył drzwi dziecinnego pokoju i zobaczył, że stamtąd też pozbierano wszystko, co miało dla Martynki jakieś znaczenie. Zachwiał się, zmęczenie coraz mocniej dawało mu się we znaki. Resztką sił zmusił się, by zajrzeć jeszcze do sypialni. Uchylone drzwi garderoby pokazywały wiszącą jak na urągowisko białą suknię ślubną Agnieszki. Tę, której nigdy nie włożyła, bo oboje wciąż na prośbę Zygmunta Michalskiego, wymyślającego bez końca nowe powody, by jeszcze kilka miesięcy poczekać, zgadzali się przekładać datę ślubu. Potem znowu kolejne i następne.
Aż minęło pięć lat i nikomu już nie chciało się tego wesela organizować. Żyli jak małżeństwo, ale wcale nim nie byli. I oboje w głębi serca czuli z tego powodu narastającą frustrację. Kiedyś często o tym rozmawiali, kłócili się i spierali. Zastanawiali, czy to potrzebne. Potem temat jakoś ucichł. Przestali o nim mówić. Jakub pogrążył się w pracy. Agnieszka zajmowała się wychowywaniem córeczki. Powoli, nieubłaganie ich światy zaczęły się od siebie oddalać jak dwa statki popychane przeciwnym wiatrem.
Jakub usiadł na brzegu starannie pościelonego łóżka. A potem padł na plecy. Nie miał na nic siły. Już wiedział, że Agnieszka zabrała małą i gdzieś się wyprowadziła. Miał tylko nadzieję, że niedaleko.
Zamknął oczy. Był niewiarygodnie zmęczony. I miał niestety pełną świadomość, że jedyne, co mu teraz zostało, to puste ręce. Stracił wszystko.
ROZDZIAŁ 6