Выбрать главу

Ojciec i syn popatrzyli na Shangguan Lü.

– Róbcie, co każe! – poleciła.

Shangguanowie posłusznie przynieśli sznur i pręt. Trzeci Fan obwiązał oślicę sznurem, tuż za przednimi nogami, wiążąc na grzbiecie wielki węzeł.

– Przełóżcie tu ten drąg – zwrócił się do mężczyzn.

Shangguan Fulu przełożył pręt przez utworzoną na grzbiecie pętlę.

– Proszę stanąć tu – rozkazał znów Trzeci Shangguanowi Shouxi. – A teraz schylić się i pręt na plecy!

Shangguanowie, stojąc po obu stronach, schylili się, podstawiając ramiona pod pręt.

– W porządku. A teraz powoli, bez pośpiechu – kiedy wam powiem, zaczniecie się podnosić. Trzeba będzie się trochę wysilić, co najmniej jak niemowlak przy ssaniu. Musi się udać za pierwszym razem, bo nasza oślica nie wytrzyma dłużej tego bólu. Szwagierko, stań z tyłu i pilnuj, żeby noworodek nie wypadł na ziemię!

Trzeci Fan stanął za oślim zadem i zatarł dłonie, po czym wylał na nie cały olej ze stojącej na żarnach lampki, potarł znowu, podmuchał. Na próbę włożył rękę w kanał rodny. Nóżka muła wierzgnęła gwałtownie. Fan zagłębił w oślicy całe ramię, dotykając policzkiem czerwonawego kopytka źrebaka. Shangguan Lü przypatrywała się bez mrugnięcia okiem, jej wargi drżały.

– No dobra, panowie – odezwał się Fan zduszonym głosem – będę liczył do trzech, na „trzy" obaj wytężycie się i dźwigniecie ją do góry. Nie wolno wam się przewrócić, to kwestia życia i śmierci! No, do roboty.

Dotykając podbródkiem oślego zadu, ręką chwycił za coś głęboko w kanale rodnym.

– Raz… dwa… trzy!

Z głośnym stękaniem Shangguanowie dowiedli swej męskiej siły: natężając się do granic swoich możliwości, wyprostowali zgięte grzbiety. Korzystając z ich pomocy, oślica przeturlała się na brzuch, podparła przednimi nogami i podniosła łeb, prostując szyję; tylne nogi skuliła pod sobą. Trzeci Fan, który musiał zmienić pozycję wraz z oślicą, leżał przyciśnięty twarzą do ziemi. Nie było widać ust, które wydały polecenie:

– Podnosić dalej! Podnosić!

Obaj Shangguanowie wspinali się na palce, pchając ciężar mozolnie w górę. Shangguan Lü wcisnęła się pod ośli brzuch i naciskała plecami od dołu. Oślica ryknęła i stanęła wreszcie na nogach; jednocześnie wielki, śliski przedmiot, któremu towarzyszyła spora ilość krwi i lepkiej wydzieliny, wystrzelił z jej dróg rodnych prosto w objęcia Trzeciego Fana, a następnie ześlizgnął się na ziemię.

Trzeci Fan oczyścił pyszczek noworodka z płynu, przeciął nożem pępowinę, zawiązał węzeł i przeniósł źrebaka w czyste miejsce, gdzie wytarł szmatą jego ciałko z wód płodowych. Shangguan Lü, z oczyma pełnymi łez, mamrotała podziękowania.

– Dzięki wam, o Niebiosa, dzięki, Matko Ziemio, dzięki ci, Trzeci Fanie! Dzięki, o Niebiosa, dzięki…

Źrebię wstało na chwiejnych nóżkach, lecz niemal natychmiast upadło z powrotem. Sierść zwierzęcia była gładka i lśniąca jak jedwab, wargi czerwone niczym płatki róży. Fan pomógł maleństwu wstać.

– Aleś ty udany! Widać moją krew! Koń, twój ojciec, to mój syn, więc ty, maluchu, jesteś moim wnuczkiem, a ja twoim dziadkiem! Szwagierko, gotuj ryżankę, czas nakarmić moją oślą synową, której udało się powrócić do świata żywych!

7

Shangguan Laidi, prowadząc gromadkę sióstr, zdążyła przejść ledwie kilkadziesiąt kroków, gdy usłyszała kilka następujących po sobie wibrujących dźwięków. Kiedy zadarła głowę w poszukiwaniu dziwnych ptaków o niezwykłych głosach, od strony rzeki rozległ się huk tak potężny, że zadzwoniło jej w uszach i zadudniło pod czaszką. Nagle wielki karp upadł jej prawie pod stopy. Był poraniony; kilka czerwonych strużek ciekło po pomarańczowym łbie, dwa długie wąsy drgały, grzbiet pokrywały wnętrzności. W chwilę później rzęsisty deszcz mętnej, gorącej wody zmoczył siostry od stóp do głów. Zdrętwiała Laidi, czując się jak we śnie, odwróciła się i spojrzała na siostry, które patrzyły na nią identycznym, osłupiałym wzrokiem. Na włosach Niandi dostrzegła lepki kłąb, jakby przeżutej przez krowę trawy, do policzka Xiangdi przylgnęło kilka świeżych rybich łusek. Nie dalej niż o parędziesiąt kroków od nich w rzece szalały czarne fale, tworząc wielki wir; rozpylone w powietrzu gorące krople z szumem wpadały z powrotem w sam jego środek; nad powierzchnią unosiła się cienka warstwa białej pary. Laidi poczuła raczej przyjemną woń prochu. Myślała intensywnie, usiłując sobie wytłumaczyć, co tu się właściwie dzieje, lecz nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy, w jej sercu jednak szalał niepokój. Miała ochotę krzyczeć, lecz zamiast tego kilka ogromnych łez potoczyło się po jej policzkach i głośno skapnęło na ziemię. Dlaczego płaczę? – myślała. Ależ ja wcale nie płaczę, więc skąd te łzy? Może to nie łzy, tylko woda z rzeki zalała mi twarz? W jej myślach panował kompletny chaos: migoczący w słońcu kamienny most, mętne fale rzeki, gęstwina krzaków, śmiertelnie wystraszone jaskółki, znieruchomiałe niczym słupy soli siostry – wszystkie te obrazy tworzyły bezładną mieszaninę niczym kłąb splątanych konopnych sznurków. Spojrzała na najmłodszą Qiudi – miała otwartą buzię, spod zaciśniętych powiek płynęły strugi łez. W powietrzu rozbrzmiewały skwierczące odgłosy, jakby pękających ziarenek suszonej na słońcu fasolki. W nadbrzeżnej gęstwinie coś się działo: dobiegające z zarośli szelesty przypominały krzątaninę jakichś tajemniczych drobnych zwierzątek. Laidi nie dostrzegła jednak ani nie usłyszała niczego, co świadczyłoby o obecności mężczyzn w zielonych mundurach, których spotkała wcześniej. Gałęzie krzewów sterczały nieruchomo w górę, podobne do złotych monet listki lekko drżały. Czy oni jeszcze tu są? A jeśli są, to co tu właściwie robią? Gdy tak się zastanawiała, nagle usłyszała czyjeś dalekie wołania: „Siostrzyczki, na ziemię! Kładźcie się na ziemi!"

Rozglądała się w poszukiwaniu wołającego, zataczając wzrokiem chwiejne kręgi. Miała wrażenie, że gdzieś głęboko w jej mózgu siedzi krab, który poruszając się, sprawia jej nieznośny ból. Nagle z nieba spadł jakiś czarny, oślepiająco lśniący przedmiot. Na wschód od kamiennego mostu, pośrodku rzeki, rósł powoli słup wody grubości krowiego brzucha, a gdy dorównał wysokością nasypowi, trysnął we wszystkie strony strumieniami podobnymi do gałęzi płaczącej wierzby. Nozdrza Laidi zaatakowała mieszanina woni prochu, mułu rzecznego, zmasakrowanych ryb i krewetek. Obolałe uszy niczego nie słyszały, lecz wydawało jej się, że widzi potężny odgłos, rozchodzący się w powietrzu niczym fale w wodzie.

Kolejny czarny, lśniący przedmiot spadł do rzeki, jeszcze jeden słup wody wspiął się w górę. Coś niebieskawego upadło na brzeg; miało wywinięte krawędzie i przypominało kształtem psi kieł. Laidi schyliła się i wzięła tę rzecz do ręki, z opuszki jej palca uniosła się smużka żółtego dymu. Poczuła przeszywający ból, docierający do każdego zakamarka jej ciała i nagle znalazła się z powrotem w świecie dźwięków – jakby ból palca w rzeczywistości pochodził z ucha, z którego właśnie wyciągnięto korek. Woda szumiała, nad powierzchnią kłębiła się para. Powietrze wibrowało od grzmiących huków eksplozji. Trzy z sześciu sióstr płakały rozpaczliwie, pozostałe trzy kuliły się na ziemi, zasłaniając rękami uszy, ze sterczącymi w górę zadkami; przypominały te głupawe ptaki, zamieszkujące trawiaste przestrzenie, które gdy ktoś je goni, chowają tylko głowy, pozostawiając na pastwę losu swoje nagie kupry.

– Siostrzyczki! – usłyszała Laidi wołanie dobiegające z gęstwiny. – Kładźcie się szybko na ziemi i czołgajcie się w tę stronę!