Położyła się na brzuchu, rozglądając się za wołającym mężczyzną. W końcu dostrzegła nieznajomego o czarnej twarzy i białych zębach, ukrytego wśród wiotkich gałęzi czerwonej wierzby. Mężczyzna kiwał jej ręką.
– Szybko, czołgaj się!
W jej zamglonym umyśle powstała szczelina, przez którą do wnętrza wpadł promień białego światła. Usłyszała rżenie konia, odwróciła się i zobaczyła źrebaka złotożółtej maści, z falującą, podobną do płomienia grzywą, wbiegającego na most od południa. Urodziwy, biegający luzem źrebak, już nie dziecko, a jeszcze nie młodzieniec, nieposkromiony i pełen wigoru, promieniował energią młodości. Należał do Szczęśliwej Rezydencji i był synem wielkiego japońskiego ogiera Trzeciego Dziadka Fana, a jeśli ogier był synem Fana, to złoty źrebak był jego rodzonym wnukiem. Laidi znała tego źrebaka i bardzo go lubiła; często biegał uliczkami wioski, doprowadzając do szału czarne psy Ciotki Sun. Pośrodku mostu konik zatrzymał się – pewnie mur zbudowany z mat zatarasował mu drogę, a może odurzyły go opary alkoholu, którym były nasączone maty. Źrebak schylił łeb i przyglądał się stercie. Laidi zastanawiała się, co też sobie myślał. Znowu usłyszała huk. Bryła nadtopionego metalu, jarząca się oślepiająco, uderzyła w most i eksplodowała z grzmotem tak potężnym, jakby nadleciała z bardzo daleka i spadła ze znacznej wysokości. Źrebak rozerwał się na kawałki na oczach Laidi; jedna na wpół ugotowana końska noga o nadpalonej sierści wylądowała w pobliskich krzakach. Laidi poczuła mdłości, fala kwaśno-gorzkiej cieczy napłynęła jej z żołądka do gardła. W jednej chwili rozjaśniło jej się w głowie – zrozumiała. Dzięki oderwanej nodze źrebaka pojęła, czym jest śmierć. Ze śmiertelnego przerażenia trzęsły jej się nogi, dzwoniły zęby. Podniosła się gwałtownie i zaciągnęła siostry w zarośla.
Sześć sióstr, stłoczonych wokół najstarszej jak ząbki czosnku w główce, tuliło się do siebie. Laidi usłyszała gdzieś w pobliżu, po lewej, znajomy ochrypły głos, lecz szum wody wkrótce go zagłuszył.
Mocno objęła najmłodszą siostrę, czując jej płonące policzki. Woda uspokoiła się na chwilę, białe kłęby pary rzedły powoli. Kolejne czarne przedmioty, ciągnące za sobą długie ogony, przefruwały na drugą stronę Rzeki Wodnego Smoka i spadały na wioskę, a dobiegające stamtąd odgłosy eksplozji zlewały się w jeden wielki grzmot, któremu towarzyszyły krzyki kobiet i łoskot walących się budowli. Na przeciwległym nasypie nie było widać żywego ducha, stała tam tylko jedna samotna sofora. Niżej rosły rzędem płaczące wierzby, muskając długimi gałęziami powierzchnię wody. Skąd więc nadlatywały te wszystkie dziwne, przerażające obiekty? Laidi uparcie zadawała sobie to pytanie. Ajajajaj! – jęknął ochryple męski głos, przerywając jej rozmyślania. Przez plątaninę gałęzi dostrzegła zastępcę starosty Szczęśliwej Rezydencji, Simę Ku, wjeżdżającego na most swoim niemieckim rowerem. Czego tam szuka? – zastanawiała się Laidi. Pewnie konia… Sima Ku, kierując rowerem jedną ręką, w drugiej trzymał zapaloną pochodnię. To nie mogło mieć nic wspólnego z koniem – z tym urodziwym źrebakiem, którego rozerwane na sztuki, starte na krwawą miazgę ciało leżało teraz rozrzucone po całym moście, a krew zabarwiła wodę w rzece na czerwono. Sima Ku zahamował gwałtownie i rzucił pochodnię na nasączoną alkoholem stertę mat pośrodku mostu; niebieskie płomienie wystrzeliły w górę, maty błyskawicznie zajęły się ogniem. Sima Ku pokręcił nerwowo kierownicą, lecz nie wsiadł z powrotem na rower. Ścigany przez niebieskie płomienie, w ogromnym pośpiechu zbiegł z mostu, prowadząc swój pojazd; z jego ust płynął nieprzerwanie strumień „Ajajajajaj!". Rozległ się głośny trzask i szeroki kapelusz z trawy poderwał się z głowy Simy Ku jak ptak, zakręcił w powietrzu i wleciał pod most. Starosta puścił rower, zgiął się wpół, zatoczył się i upadł na kamienny bruk. „Trzasktrzasktrzask!" – rozległa się seria przypominających fajerwerki dźwięków. Rozpłaszczony na ziemi Sima Ku czołgał się wytrwale do przodu, przypominając wielką jaszczurkę. Nagle zniknął z pola widzenia, trzaski także ucichły. Cały most stanął w błękitnych płomieniach, te pośrodku strzelały najwyżej; nie towarzyszył im żaden dym. Woda pod mostem zmieniła kolor na niebieski. Fale gorącego powietrza utrudniały Laidi oddychanie, przygniatając jej klatkę piersiową, wysuszając nozdrza na wiór. Wreszcie osłabły, zmieniając się w szumiące podmuchy wiatru. Gałęzie krzewów były wilgotne, jakby spocone, liście pozwijały się, zwiędły.
– Hej wy, japońskie kurduple, pieprzyć wasze siostry! Przekroczyliście most Marco Polo, ale z naszym mostem Ognistego Smoka nie pójdzie wam tak łatwo! – usłyszała okrzyki Simy Ku. – Aa-cha-cha-cha, aa-cha-cha-cha! – śmiał się szyderczo starosta.
Zanim umilkł, na przeciwległym brzegu wyrósł jednocześnie cały rząd żółtych kapeluszy. Po chwili wyłoniły się także żółto odziane postacie ich właścicieli oraz końskie łby wierzchowców. Kilkudziesięciu jeźdźców na wielkich koniach stanęło na nasypie. Mimo że dzieliło ją od nich kilkaset metrów, Laidi zauważyła, że konie są dokładnymi kopiami ogiera Trzeciego Dziadka Fana. Japońskie diabły! Japońskie diabły przybyły, japońskie diabły już tu są!
Japońscy kawalerzyści nawet nie próbowali sforsować stojącego w płomieniach mostu, lecz ruszyli w dół nasypu. Kilkadziesiąt rosłych koni, potrącając się wzajemnie, niezdarnie, lecz żwawo zeszło do rzeki. Przeprawie towarzyszyły pokrzykiwania jeźdźców i parskanie wierzchowców. Konie szybko zanurzyły się w wodzie po pachwiny, fale muskały im brzuchy. Japończycy dosiadali swych rumaków wyprostowani, z uniesionymi głowami, ich twarze bielały w promieniach słońca, nie dało się dostrzec nosów ani oczu. Konie także trzymały łby wysoko, niby w galopie, choć w wodzie było to niemożliwe. Woda miała słodkawą woń, jakby rozpuszczono w niej gęsty, słodki syrop. Kroczyły z wysiłkiem, wzbudzając swoimi ruchami niewielkie błękitne fale, które niby płomienie lizały końską skórę – wydawało się, że to z ich powodu zwierzęta trzymają swoje wielkie, ciężkie łby wysoko w górze i prą wytrwale naprzód; ich ogony unosiły się swobodnie na powierzchni wody. Siedzący w siodłach Japończycy podskakiwali, trzymając oburącz lejce, z nogami wyprostowanymi w strzemionach na kształt znaku „osiem" [8]. Laidi obserwowała konia kasztanowatej maści, podobnej do barwy owocu jojoby, który zatrzymał się pośrodku rzeki, podniósł ogon i wydalił do wody całą serię krągłych grud nawozu. Japończyk szturchał go ponaglająco w boki piętami, lecz koń tylko potrząsał głową i żuł wędzidło.
– Do ataku, bracia! – zabrzmiał okrzyk od strony gęstwiny, zaraz potem rozległ się zduszony odgłos jakby dartej tkaniny, a po nim nierówne – to głośniejsze, to cichsze, to wyższe, to niższe – huki wystrzałów. Czarny przedmiot przedarł się przez obłok białego dymu i wylądował w rzece z grzmotem, podnosząc słup wody. Japończyk na koniu barwy jojoby podskoczył nienaturalnie i przechylił się do tyłu, machając bezładnie krótkimi rękami. Z jego piersi buchnęła fala czarnej krwi, która tryskała na koński łeb i spływała do wody. Koń cofnął się na brzeg, z wody wynurzyły się pokryte mułem przednie nogi i lśniąca oleiście, szeroka pierś. Gdy przednie kopyta znów uderzyły w wodę, chlapiąc naokoło, japoński żołnierz leżał już na wznak na końskim grzbiecie. Żołnierz dosiadający karego konia padł prosto w wodę, głową w dół. Innego Japończyka, na wierzchowcu niebieskawej maści, wybuch wyrzucił z siodła do przodu, lecz żołnierz objął ramionami końską szyję i wisiał tak, straciwszy kapelusz, z głową opartą na szyi zwierzęcia; strużka krwi sącząca się z jego ucha spływała do rzeki. Zapanował chaos. Pozbawione jeźdźców konie zawracały z rżeniem, usiłując przedrzeć się z powrotem na brzeg, z którego wyruszyły. Pozostali przy życiu japońscy żołnierze pochylili się w siodłach, ściskając końskie brzuchy nogami i chwyciwszy wiszące na piersiach lśniące strzelby, otworzyli ogień w kierunku zarośli. Kilkadziesiąt parskających koni, mokrych i brudnych od mułu, rzuciło się w kierunku brzegu. Z ich brzuchów ściekały strugi kropel; zwierzęta brodziły w czerwonawym mule, za ich ogonami od środka rzeki ciągnęły się migoczące, długie smugi.
8
W języku chińskim ideogram oznaczający liczbę osiem ma postać dwóch ukośnych kresek, niemal schodzących się u góry.