Łaciaty koń z białą plamką na czole, niosący na grzbiecie bladego żołnierza, wskoczył na brzeg, z chrzęstem ryjąc plażę ciężkimi kopytami. Żołnierz o przymrużonych oczach i wąskich, zaciśniętych ustach, klepiąc lewą ręką koński zad, ze srebrzyście lśniącym mieczem w prawej dłoni ruszył w kierunku zarośli. Shangguan Laidi wyraźnie widziała połyskliwe krople na nosie żołnierza i gęste, grube rzęsy jego łaciatego konia, słyszała odgłos wydychanego nozdrzami powietrza i czuła kwaśny odór końskiego potu. Nagle nad głową zwierzęcia uniosła się smuga czerwonawego dymu, poruszające się energicznie nogi stanęły sztywno w miejscu, lśniącą skórę pokryły niezliczone bruzdy. W końcu nogi ugięły się pod wierzchowcem, a jeździec, który nie zdążył zsiąść, zwalił się wraz z nim w krzaki.
Oddział japońskiej kawalerii, galopując wzdłuż brzegu na wschód, dotarł do miejsca, gdzie siostry Shangguan łowiły krewetki. Jeźdźcy ściągnęli lejce i skręcili w gęstwinę, kierując się na wysoki nasyp. Laidi nie widziała ich. Patrzyła na leżącego na brzegu martwego łaciatego konia, na jego oblepiony krwią i błotem łeb i na wielkie niebieskie ślepia, wpatrzone smutno w błękitne niebo. Ciało bladego żołnierza było do połowy przygniecione końskim; mężczyzna leżał z twarzą w błocie, z dziwnie wykręconą szyją, a jego biała, bezkrwista ręka wyciągała się w stronę wody, jakby chciała coś z niej wyłowić. Gładka plaża była całkiem zryta końskimi kopytami. Pośrodku rzeki leżał trup białego rumaka, kołysząc się na falach – zwłoki przetoczyły się na grzbiet, cztery nogi zakończone wielkimi jak dzbany kopytami sterczały posępnie w górę; chwilę później z pluskiem wylądowały z powrotem w wodzie, czekając na następną okazję, by wycelować w niebo. Koń barwy jojoby, który wcześniej zrobił tak wielkie wrażenie na Laidi, zdryfował już daleko w dół rzeki, ciągnąc za sobą martwego jeźdźca. Może płynie na spotkanie z ogierem Trzeciego Fana? – pomyślała. Była niemal pewna, że to klacz, dawno utracona żona tego pięknego ogiera. Ognisko na kamiennym moście buzowało nadal, lecz płomienie miały teraz barwę żółtą i unosiły się nad nimi smugi białego dymu. Zielonkawe, mocno wygięte przęsło mostu wydawało odgłosy podobne do westchnień i jęków. W oczach Laidi ogarnięty pożarem most zamienił się w wielkiego węża, wijącego się z nieznośnego bólu – stworzenie pragnęło ulecieć gdzieś wysoko, lecz jego głowę i ogon przykuto do ziemi. Biedny most, pomyślała smutno. I biedny niemiecki rower, jedyny nowoczesny mechanizm w Północno-Wschodnim Gaomi, zamieniony przez ogień w kupę pogiętego żelastwa. Nozdrza Laidi wyczuwały wonie prochu, palonej gumy, krwi i błota, które czyniły powietrze gęstym i lepkim; ta brudna mieszanina, wypełniająca jej płuca, mogła lada moment eksplodować. Co gorsza, przypalone gałęzie tuż przed twarzami sióstr pokrywała warstewka tłuszczu, a fala pełnego iskier gorącego powietrza już ruszyła w ich stronę, przypiekając krzaki po drodze z głośnym skwierczeniem. Trzymając Qiudi w ramionach, Laidi zwołała pozostałe dziewczynki, każąc im wybiec z zarośli. Liczyła je, a gdy już wszystkie się zjawiły, z twarzami pokrytymi popiołem, bose, z czerwonymi od gorąca uszami i otępiałymi spojrzeniami, pociągnęła je za sobą, biegnąc w dół nasypu, w stronę spłachetka ziemi, gdzie niegdyś stał dom kobiety z plemienia Hui [9] – fundamenty i resztki gruzów porastało dzikie konopie i rzepień. Wpadłszy w gąszcz konopi, Laidi poczuła, że nogi ma miękkie niby z ciasta; stopy bolały ją jak pokłute cierniami. Płaczące głośno siostry podążały chwiejnie za nią, w końcu przycupnęły w zaroślach i znieruchomiały, obejmując się nawzajem i wtulając twarzyczki w sukienkę najstarszej. Tylko Shangguan Laidi, z podniesioną głową, wpatrywała się z lękiem w żółte płomienie, które opanowały już cały brzeg rzeki.
Mężczyźni w zielonych mundurach, których spotkała wcześniej w krzakach, wybiegali z morza ognia z demonicznym wrzaskiem; ich ubrania płonęły.
– Na ziemię i turlać się! Na ziemię! – usłyszała znajomy głos.
Krzyczący mężczyzna dał przykład pozostałym; turlając się w dół nasypu niczym koło wozu, przypominał kulę ognia. Za nim sturlało się kilkanaście podobnych piorunów kulistych. Płomienie wygasły, z ubrań i włosów unosił się niebieskawy dym. Gustowne mundury, wcześniej koloru szmaragdowej zieleni, przypominającej liście krzewów, całkowicie straciły swój pierwotny wygląd – ciała mężczyzn oblepiały teraz podarte, czarne jak smoła szmaty. Jeden z mężczyzn, który nie padł na ziemię, wciąż biegł naprzód, cały w płomieniach, wrzeszcząc z bólu. Skierował się w stronę konopi, gdzie kryły się siostry. Była tam sadzawka pełna wody, jej brzegi porastały bujne dzikie trawy i rośliny wodne o grubych, mięsistych, bladożółtych liściach i mocnych jak gałęzie krzewów, czerwonawych łodygach, u których szczytu zwieszały się miękkie, różowe pąki. Mężczyzna w płonącym ubraniu rzucił się do sadzawki głową naprzód, chlapiąc na wszystkie strony; stada podrośniętych kijanek, mających lada chwila stracić ogonki, powyskakiwały ze swoich kryjówek wśród wodorostów; kilka białych motyli, które właśnie składały jajeczka na liściach, poderwało się w powietrze i znikło w blasku słońca, jakby roztapiając się w gorących promieniach. Ogień na ubraniu mężczyzny wygasł. Nieznajomy był cały czarny; jego twarz i głowę oblepiała gruba warstwa mułu, na szyi wiła się niewielka dżdżownica. Nie było widać oczu ani nosa, jedynie usta, z których wydobywał się żałosny lament: „O matko, boli, o matko, umieram…" Spomiędzy warg wypełzła złotawa pijawka. Mężczyzna wiercił się w błocie, podnosząc z dna nagromadzone tam od lat opary zgnilizny.
Usmoleni mężczyźni leżeli na ziemi, jęcząc i pomstując, wśród porozrzucanych strzelb i pałek – tylko ten szczupły, o czarnej twarzy, trzymał wciąż swój pistolet.
– Bracia – rzekł z obawą w głosie – musimy uciekać, Japońcy już tu są.
Poparzeni ludzie, jakby nie dosłyszawszy jego ostrzeżenia, wciąż leżeli na ziemi. W końcu dwóch podniosło się chwiejnie, przeszło niezdarnie kilka kroków, po czym upadło z powrotem.
– Uciekamy! – wrzasnął szczupły, kopiąc w pośladek leżącego obok człowieka. Mężczyzna przeczołgał się kilka kroków i ukląkł z wysiłkiem.
– Panie komendancie, moje oczy! – jęczał. – Moje oczy, nic nie widzę!
Laidi dowiedziała się, że czarnolicy mężczyzna jest komendantem.
– Bracia – pokrzykiwał nerwowo – japońskie diabły tu idą, musimy być gotowi!
Na wysokim wschodnim brzegu Laidi dojrzała dwudziestu paru dosiadających wielkich koni japońskich kawalerzystów, jadących w dwóch kolumnach, którzy zbliżali się ku nim wartko niczym fala. Mimo ogarniających cały nasyp płomieni jechali w zwartym porządku; konie biegły jeden za drugim, małymi kroczkami, trzymając wysoko łby. Gdy znaleźli się na wysokości alei Rodziny Chen, koń biegnący na czele oddziału pogalopował w dół nasypu, a pozostałe ruszyły za nim przez sporą otwartą przestrzeń, która służyła rodzinie Sima do suszenia plonów i młócenia zboża – ziemię gładką i twardą, pokrytą złocistym piaskiem. Na tym terenie mogli przyśpieszyć: jeźdźcy pochylili się w siodłach, konie sadziły wielkie kroki, galopując w długim szeregu. Wszyscy żołnierze trzymali wysoko lśniące miecze o wąskich ostrzach i wznosząc okrzyki, pędzili naprzód jak wicher.