Выбрать главу

Komendant uniósł pistolet, wycelował w kierunku japońskiego oddziału i oddał strzał; z lufy uleciał biały obłoczek dymu. Następnie rzucił broń i kulejąc na jedną nogę, dokuśtykał pośpiesznie w pobliże miejsca, gdzie ukrywały się siostry Shangguan. Koń morelowej maści niemal otarł się o niego, jednocześnie dosiadający go Japończyk pochylił się i ciął mieczem tuż obok jego głowy. Rzucając się do przodu, komendant uratował głowę, lecz japoński miecz trafił go w ramię i odciął kawałek ciała, który poszybował w powietrzu i upadł na ziemię. Laidi patrzyła na ten skrawek mięsa wielkości dłoni, trzepocący się na ziemi jak obdarta ze skóry żaba. Komendant wrzasnął, skulił się i przeturlał kilka razy, po czym podpełzł pod wielki rzepień i legł nieruchomo. Jeździec na morelowym koniu pokręcił się w miejscu, po czym ruszył w stronę wysokiego mężczyzny z mieczem w ręku. Na twarzy piechura malowało się śmiertelne przerażenie; trzymał oręż niepewnie, jakby zamierzając się na koński łeb. Koń od razu powalił go na ziemię przednimi kopytami, a tymczasem japoński żołnierz, pochylając się w siodle, jednym cięciem rozpłatał mu głowę. Białawy mózg ochlapał spodnie Japończyka. Niemal w okamgnieniu wszyscy mężczyźni, którzy zdołali wydostać się z płonącego gąszczu, znaleźli się na tamtym świecie. Japończycy z zapałem wdeptywali ich ciała w ziemię końskimi kopytami.

Od strony sosnowego zagajnika na zachód od wioski nadjechał kolejny oddział kawalerii, a za nim nadciągnął tłum brązowo odzianej piechoty. Obie jednostki połączyły się i ruszyły w kierunku wioski z południa na północ. Piechurzy z czarnymi, lśniącymi strzelbami na ramionach, w hełmach, podążali za kawalerią; wojsko zalewało wieś jak szarańcza. Ogień na wale dogasał, kłęby czarnego dymu wzbijały się w niebo. W miejscu, gdzie znajdował się brzeg, Laidi widziała tylko czarną jak smoła ciemność; z resztek krzaków unosił się całkiem przyjemny zapach spalenizny. Nieprzeliczone stada much pojawiły się znikąd, jakby spadły z nieba i obsiadły potratowane, zmasakrowane ciała, kałuże krwi, liście roślin i ubranie komendanta. Owady pokryły szczelnie wszystko w zasięgu wzroku dziewczyny.

Piekącymi oczami o klejących się powiekach patrzyła na ten do niczego niepodobny widok: odrąbane końskie nogi i łby z powbijanymi nożami, nadzy mężczyźni z wielkimi siusiakami wystającymi spomiędzy nóg, odcięte głowy, turlające się po ziemi i gdaczące jak kwoki, małe rybki na różowych nóżkach, skaczące po liściach tuż przed jej twarzą. Lecz najbardziej przeraził Laidi komendant, którego już dawno miała za martwego – podniósł się powoli na kolana, odszukał na ziemi kawałek mięsa, który odcięto mu z ramienia, rozprostował go i przylepił do rany. Skrawek po chwili odpadł z powrotem i wylądował w kępie trawy. Komendant podniósł go, uderzył o ziemię kilka razy; wreszcie kawałek ciała znieruchomiał, jakby uszło z niego życie. Następnie komendant oddarł skrawek materiału z nadpalonego ubrania i starannie zawinął swoją własność.

8

Hałasy dobiegające z podwórza obudziły Shangguan Lu z odrętwienia. Beznadziejnym wzrokiem patrzyła na swój niezmiennie obrzmiały brzuch i na własną krew, która zalała już połowę kangu. Rozsypany przez teściową pył zamienił się w lepkie, krwawe błoto. Niewyraźne odczucie nagle nabrało konkretnego kształtu: z powały sfrunął nietoperz o różowych skrzydełkach, a na czarnej ścianie powoli uwypuklił się zarys czerwonawej twarzyczki – była to twarz zmarłego chłopczyka. Tępy ból zastąpił rozrywające ciało skurcze; rodząca ze zdziwieniem odkryła, że spomiędzy jej nóg wystaje mała stópka o jasnych paznokietkach. To już koniec, pomyślała, koniec ze mną. Myśląc o śmierci, poczuła dojmujący smutek. Wyobraziła sobie swoje ciało, wkładane do lichej trumienki, zmarszczone brwi i zagniewaną twarz teściowej, milczącego, strapionego męża – tylko jej siedem córeczek, stojących dookoła trumny, płakało głośno z żalu.

Potężny głos teściowej zagłuszył lamenty córek. Shangguan Lu otworzyła oczy; wizja zniknęła. Przez okno wpadało jasne światło i pachnące soforą powietrze. Pszczoła tłukła się o papierowe pokrycie.

– Nie kłopocz się myciem rąk, Trzeci Fanie – usłyszała głos teściowej. – Widzisz, moja drogocenna synowa jeszcze nie urodziła dziecka i też zaczęła od nogi… Pomożesz nam je wyciągnąć, prawda?

– Co za pomysł! Droga szwagierko, nie opowiadaj bzdur. Trzeci Fan jest końskim doktorem, jak może odbierać ludzkie porody?

– Ludzie są całkiem podobni do zwierząt.

– Możesz mi dać mniejszą zapłatę. I przynieś już wody, żebym mógł umyć ręce. Nie bój się wydatków, szwagierko, po prostu poproś o pomoc Ciotkę Sun.

– Nie udawaj, że nie wiesz, że nie żyję w zgodzie z tą starą wiedźmą! – zagrzmiała teściowa. – W zeszłym roku ukradła mi kurę!

– No dobrze, jak sobie chcesz, w końcu to twoja synowa, a nie moja żona rodzi – przyznał Trzeci Fan. – Moja żonka sama jeszcze się wierci w brzuchu u mojej teściowej! – rzekł ze śmiechem. – Tylko nie zapomnij o dobrej wódce i świńskim łbie, bo zaraz uratuję kolejne życie w twojej rodzinie!

Teściowa zmieniła ton.

– Trzeci Fanie – rzekła smutno – tylko postaraj się, proszę… Jak mawiali starożytni, bądź miłosierny dla innych, a prędzej czy później spotka cię nagroda. Poza tym tam na ulicy biegają i strzelają – gdybyś teraz wyszedł z domu, jeszcze byś wpadł na jakiegoś Japońca…

– No, dosyć gadania – rzekł Trzeci Fan. – Jesteśmy sąsiadami od tylu lat, że zrobię dla was wyjątek. Ale na początek postawmy sprawę jasno: co prawda, ludzie przypominają zwierzęta, ale jednak życie ludzkie więcej znaczy dla Niebios niż zwierzęce…

Shangguan Lu usłyszała zbliżające się kroki, którym towarzyszyły odgłosy wydmuchiwania nosa. O nie – teść, mąż i ten podejrzany typ Trzeci Fan mają wejść do mojego pokoju i oglądać mnie nagą? Poczuła gniew i wstyd, przed oczami latały jej płaty podobne do chmur. Chciała usiąść, poszukać jakiegoś ubrania, lecz leżała w kałuży krwi, nie mogąc się poruszyć. Z oddali dobiegały jakieś huki, a w przerwach między nimi – jakieś tajemnicze, a jednocześnie znajome hałasy, jakby odgłosy krzątaniny mrowia małych zwierzątek albo zgrzytania niezliczonych ząbków… Gdzie ja słyszałam coś podobnego? – zastanawiała się intensywnie. Nagle w jej umyśle zapłonęło światełko zrozumienia i stopniowo urosło w wielką jasność, która wydobyła z mroku pamięci wspomnienie plagi szarańczy sprzed kilkunastu lat: ciemnoczerwone roje owadów przesłoniły wtedy całe niebo i zalały wszystko niczym powódź; szarańcza pożarła do ostatka wszystkie liście, nawet korę wierzb. Złowrogi chrzęst tysięcy poruszających się szczęk przeszywał ją strachem do szpiku kości. Szarańcza wróciła, pomyślała z przerażeniem i wpadła w głęboką studnię rozpaczy. O Panie Niebios, pozwól mi umrzeć, nie zniosę już więcej… Wielki Boże, Matko Boska, ześlijcie życiodajny deszcz i boską światłość, ratujcie moją duszę… W tej najcięższej godzinie znalazła w sobie odrobinę nadziei i modliła się jednocześnie do najwyższych bóstw Chin i największego Boga Zachodu. Modlitwa zmniejszyła ból ciała i duszy. Wspominała rudowłosego, niebieskookiego pastora Malloya, serdecznego jak brat i kochającego jak ojciec. Tamtego dnia, na wiosennej trawie, pastor mówił jej, że chiński Pan Niebios i zachodni Pan Bóg są tym samym, tak jak dwie strony jednej dłoni, jak nenufar i lilia wodna. Jak siusiak i ptaszek, pomyślała z zawstydzeniem. Był już początek lata, a ona stała w soforowym gaju; jego członek prężył się tak dumnie… Wielka obfitość różnobarwnych kwiatów tańczyła wokół niej, mocny zapach odurzał niczym wino. Czuła, że sama unosi się w powietrzu jak obłok, jak piórko. Z bezgraniczną wdzięcznością patrzyła na poważną i uduchowioną, a zarazem serdeczną i dobrotliwą, uśmiechniętą twarz pastora Malloya, a jej oczy wypełniły się łzami.