Gdy zamknęła powieki, słone krople popłynęły z kącików oczu ku uszom. Drzwi izby stanęły otworem.
– Matko Laidi – usłyszała cichy, łagodny głos teściowej. – Co z tobą? Musisz się postarać, dziecko. Nasza oślica już urodziła malutkiego, żwawego mułka – jeśli i ty urodzisz nam dzieciątko, nasza rodzina zazna prawdziwej pełni szczęścia. Możesz oszukać matkę i ojca, ale nie oszukasz lekarza. Wszystko jedno, czy położnik jest kobietą, czy mężczyzną. Zawołałam ci Trzeciego Fana na pomoc.
Rzadko słyszana w głosie teściowej serdeczność wzruszyła synową. Otworzyła oczy i patrząc w jej twarz otoczoną złotą poświatą, skinęła głową. Teściowa pokiwała ręką w stronę drzwi.
– Trzeci, chodź tu.
Trzeci Fan, uważany przez Shangguan Lu za podejrzanego typa, wszedł do izby z poważną miną, starając się zrobić godne wrażenie, lecz natychmiast odwrócił wzrok, jakby zobaczył coś naprawdę okropnego; z jego twarzy w jednej chwili odpłynęła cała krew.
– Szwagierko – rzekł, pochylając głowę – podnieś swą szlachetną rękę i… oszczędź mnie. Choćbyś groziła Trzeciemu Fanowi śmiercią, Trzeci Fan i tak nie podejmie się tego zadania.
Mówiąc to, cofał się w kierunku wyjścia, nie odrywając przerażonego wzroku od leżącej Shangguan Lu; w końcu wybiegł pośpiesznie na zewnątrz. W drzwiach zderzył się z Shangguanem Shouxi, który właśnie wtykał głowę do środka. Shangguan Lu z niesmakiem dostrzegła charakterystyczny, szczurzy wyraz na pociągłej twarzy męża. Teściowa wybiegła pośpiesznie za Trzecim Fanem.
– Trzeci Fanie, ty pieprzony psie! – wrzasnęła.
Gdy mąż Shangguan Lu po raz kolejny zajrzał do izby, jego żona zebrała wszystkie siły, uniosła rękę i pomachała mu.
– Chodź no tu, sukinsynu! – zabrzmiało wypowiedziane lodowatym tonem zdanie; Shangguan Lu nie była wcale pewna, czy pochodziło z jej ust. Nie czuła już nienawiści ani gniewu, więc skąd ta obelga? „Sukinsynu" – ach tak, chodzi przecież o teściową, która jest prawdziwą suką, starą suką…
– Wołałaś mnie? – spytał Shangguan Shouxi, który stał obok kangu i patrzył w okno z zakłopotaną miną. – O co chodzi?
Shangguan Lu popatrzyła nie bez współczucia na tego mężczyznę, z którym przeżyła dwadzieścia jeden lat i odczuła nagłe ukłucie poczucia winy. Morze soforowego aromatu falowało w delikatnych podmuchach wiatru…
– To dziecko… nie jest twoje… – wyszeptała głosem słabszym niż najcieńszy włosek.
– Matko moich dzieci – jęknął Shangguan Shouxi przez łzy – nie umieraj, proszę… Pójdę po Ciotkę Sun…
– Nie… – popatrzyła na męża błagalnie. – Proszę, zawołaj pastora Malloya…
Na podwórzu Shangguan Lü, przeżywając katusze niemal tak wielkie, jak gdyby odcinano jej kawałek ciała, wyjęła z kieszeni zawinięty w natłuszczony papier pakunek, odwinęła go warstwa po warstwie i wydobyła wielkiego dolara. Chwyciła pieniądz mocno w dwa palce, kąciki jej ust rozeszły się w okropnym grymasie, oczy nabiegły krwią, słońce dodało złowrogiego blasku jej siwym włosom. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się czarny dym, a powietrze nagrzało się tak, że prawie parzyło. Od północy, od strony Rzeki Wodnego Smoka, dobiegał zgiełk pomieszanych odgłosów; pociski ze świstem przecinały powietrze.
– Fanie Trzeci – powiedziała Shangguan Lü – naprawdę możesz bezczynnie patrzeć na ludzką śmierć? Prawdę powiadają, że nie ma nic bardziej zabójczego niż żądło szerszenia ani nic twardszego niż serce lekarza. I że za pieniądze nawet diabeł poruszy młyński kamień… Fanie Trzeci, tego dolara noszę na własnej piersi już dwadzieścia lat. Jest twój, w zamian za życie mojej synowej!
Włożyła Trzeciemu Fanowi monetę do ręki. Trzeci Fan wypuścił ją na ziemię, jakby to był kawałek rozgrzanego do czerwoności żelaza. Jego tłusto lśniąca twarz pokryła się potem, policzki drgały tak silnie, że oczy, usta, nos i uszy poruszały się wraz z nimi. Zarzucił torbę na ramię.
– Szwagierko! – krzyknął. – Pozwól mi odejść…
Mogę nawet paść przed tobą na kolana i bić pokłony…
Był już prawie przy bramie, gdy natknął się na nagiego do pasa Shangguana Fulu, który właśnie wbiegał na podwórze, w jednym bucie, z chudą piersią, umazaną jakąś zieloną, podobną do smaru substancją, jakby miał tam ogromną otwartą ranę.
– Gdzieś ty był, stary niedołęgo? – wrzasnęła wściekła Shangguan Lü.
– Starszy bracie, co tam się wyrabia? – dopytywał się nerwowo Trzeci Fan.
Shangguan Fulu, nie zwracając uwagi na wrzaski żony i pytania Fana, stał i uśmiechał się głupkowato, wydając dziwaczne dźwięki: de, de, da, da, niczym stado kur dziobiących ziarno z glinianej misy.
Shangguan Lü chwyciła podbródek męża i poruszała nim na wszystkie strony, raz w poziomie, raz w pionie. Nieco białawej śliny pociekło mu z ust. Zakaszlał, splunął, w końcu się uspokoił.
– No, stary, co tam się dzieje?
Shangguan Fulu popatrzył na żonę z rozpaczą.
– Japońska kawaleria, przeszli na drugi brzeg… – wyjąkał, krzywiąc się w płaczliwym grymasie.
Zagrzmiał głuchy tętent koni. Zesztywnieli. Stado szarych srok o białych ogonach przeleciało nad podwórzem, skrzecząc przeraźliwie. Kolorowe szyby w oknach kościelnej wieży pękły bezgłośnie, odłamki szkła zamigotały w słońcu. Po krótkiej chwili odgłos eksplozji przetoczył się po okolicy niczym łoskot żelaznych kół. Podmuch gorąca przewrócił Trzeciego Fana i Shangguana Fulu, jakby byli źdźbłami prosa. Shangguan Lü ledwie trzymała się na nogach, opierając się plecami o ścianę. Ozdobny komin z czarnej gliny sturlał się z dachu, runął na ceglany chodnik tuż przed nią i z trzaskiem rozpadł się w stertę glinianego żwiru.
Shangguan Shouxi wybiegł z izby, wołając płaczliwie:
– Matko! Ona umiera, umiera! Idź po Ciotkę Sun… Shangguan Lü spojrzała na syna surowo.
– Jeśli komuś śmierć pisana, to i tak umrze. A jak nie, to będzie żył! Mężczyźni słuchali, nie rozumiejąc, wpatrzeni w starszą kobietę, z oczyma pełnymi łez.
– Trzeci Fanie – spytała – czy masz jeszcze to specjalne lekarstwo na ciężkie porody? Jeśli tak, to podaj jedną flaszkę mojej synowej, a jak nie – idź do diabła!
Nie czekając na odpowiedź, pokuśtykała w stronę bramy z podniesionym czołem, nie patrząc na nikogo.
9
Rankiem piątego dnia piątego miesiąca księżycowego tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku w największej wiosce powiatu Północno-Wschodniego Gaomi Shangguan Lü, nie zważając na świszczące w powietrzu pociski i dochodzące z oddali potężne huki eksplozji, przeprowadziła przez próg rodzinnego domu swojego największego wroga – Ciotkę Sun, by pomogła jej synowej w trudnym porodzie. Gdy obie przechodziły przez bramę, w pobliżu mostu na Rzece Wodnego Smoka japońscy kawalerzyści wdeptywali w ziemię trupy partyzantów.
Ojciec rodziny, Shangguan Fulu, stał na podwórzu razem z synem i Trzecim Dziadkiem Fanem, miejscowym weterynarzem, który dumnie dzierżył flaszkę pełną oleistego, zielonego płynu.