Gdy Shangguan Lü pojawiła się wraz z Ciotką Sun, do trzech mężczyzn dołączył rudowłosy pastor Malloy w obszernym czarnym kaftanie, z ciężkim, blaszanym krucyfiksem na piersi. Pastor stanął pod oknem izby Shangguan Lu i z uniesionym podbródkiem, z twarzą zwróconą ku słońcu, zaintonował w gdaczącym dialekcie Północno-Wschodniego Gaomi słowa modlitwy:
– Jezu miłosierny, Panie w Niebiosach, zmiłuj się nad nami. Błagam, wyciągnij swą miłosierną rękę ku twemu pokornemu słudze i jego przyjaciołom w ten trudny i bolesny czas. Daj nam siłę, daj nam odwagę i spraw, by ta kobieta urodziła swoje drogocenne dziecię, by koza miała zawsze dość mleka, a kury znosiły dużo jaj, by ciemność przesłoniła oczy niegodziwców, by ich strzelby się pozacinały, a konie pobłądziły i wywiodły ich na bagna. O Panie, niechaj wszystkie winy spadną na moją głowę, przyjmę na siebie całe cierpienie i ból tego świata.
Pozostali mężczyźni stali uroczyście, zasłuchani w słowa modlitwy. Na ich twarzach znać było wielkie wzruszenie.
Ciotka Sun, uśmiechając się ironicznie, przekroczyła próg, spychając pastora Malloya na bok. Pastor zachwiał się i wytrzeszczając oczy, wypowiedział swoje „amen", po czym przeżegnał się na zakończenie modlitwy.
Srebrne, lśniące włosy Ciotki Sun były gładko zebrane w kok z tyłu głowy i spięte srebrną, błyszczącą ozdobną szpilką, po obu stronach koka sterczały pałeczki moksy. Miała na sobie wykrochmalony na sztywno krótki kitel z białego płótna, z asymetrycznym zapięciem; spomiędzy dwóch guzików w okolicy pachy wystawała biała chusteczka. Czarne spodnie kobiety były związane nad kostkami, a stopy kryły się w ozdobionych czarnym haftem zielonych pantofelkach na białej podeszwie. Jej ciało wydzielało świeżą woń mydła. Miała wystające kości policzkowe, wydatny nos, wargi zaciśnięte w prostą linię; w głębokich, kształtnych oczodołach tkwiła para mocno błyszczących oczu. Szlachetna, dostojna figura starszej pani kontrastowała z pulchną, przysadzistą sylwetką Shangguan Lü.
Shangguan Lü wyjęła flaszkę z zielonym płynem z ręki Trzeciego Fana i podeszła do Ciotki Sun.
– Droga Babciu – rzekła uprzejmie – oto lekarstwo Fana na ciężkie porody, czy zechce pani je podać mojej synowej?
– Pani Shangguanowa – powiedziała Ciotka Sun z niesmakiem, obrzucając rozmówczynię lodowatym spojrzeniem pięknych oczu, a następnie mierząc wzrokiem obecnych na podwórzu mężczyzn. – To w końcu ja mam odbierać ten poród czy Trzeci Fan?
– Proszę się nie gniewać, Pani Babciu. Mówią, że gdy choroba, każdy lekarz się przyda, a głodne niemowlę każda pierś nakarmi – odrzekła spokojnie Shangguan Lü, starając się ze wszystkich sił zachować grzeczność. – Oczywiście że teraz to panią proszę o pomoc. Gdybym nie była w wielkiej potrzebie, nie śmiałabym niepokoić tak znamienitej osoby.
– Czy to nie pani opowiadała, że kradnę jej kurczaki? – rzuciła Ciotka Sun. – Kiedy ja odbieram poród, nikt inny nie ma prawa się wtrącać!
– Naturalnie, będzie tak, jak pani sobie życzy – odparła posłusznie Shangguan Lü.
Ciotka Sun wyjęła zza paska kawałek czerwonej tkaniny i przywiązawszy go do ramy okiennej, wkroczyła dumnie do domu. Przestępując przez próg izby, odwróciła głowę w kierunku Shangguan Lü.
– Proszę za mną, pani Shangguanowa.
Trzeci Fan podbiegł do okna, zdjął z parapetu butelkę z zielonym płynem, postawioną tam przez Shangguan Lü i wcisnął lek do swojej skórzanej torby. Nie pożegnawszy się nawet z oboma Shangguanami, ruszył biegiem w stronę bramy.
– Amen! – oznajmił pastor Malloy, czyniąc powtórnie znak krzyża na piersi, a następnie przyjaźnie skinął głową w kierunku dwóch Shangguanów.
Z wnętrza dobiegł głośny okrzyk Ciotki Sun, a zaraz potem – ochrypłe wycie Shangguan Lu.
Shangguan Shouxi kucnął, zasłaniając uszy dłońmi. Jego ojciec z rękoma splecionymi za plecami przechadzał się po podwórku tam i z powrotem, nerwowo, ze spuszczoną głową, jakby szukał na ziemi jakiegoś zgubionego przedmiotu.
Pastor Malloy, z oczami utkwionymi w zasnute mgłą i dymem błękitne niebo, powtarzał szeptem swoją modlitwę.
Ze stajni w zachodnim skrzydle domu wyszło na chwiejnych nogach nowo narodzone mulątko; jego wilgotna skóra lśniła jedwabiście. W chwili gdy rozległy się zawodzenia Shangguan Lu, wyłoniła się także jego umęczona matka – oślica. Z uszami na sztorc i ogonem wciśniętym między nogi, podeszła z wysiłkiem do kadzi z wodą, stojącej pod drzewem granatu i lękliwie spojrzała w stronę mężczyzn na podwórzu. Nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Shangguan Shouxi płakał, zakrywając oczy rękami, Shangguan Fulu dalej kręcił się gorączkowo po podwórku, pastor Malloy modlił się z zamkniętymi oczami. Oślica zanurzyła pysk w kadzi i piła z głośnym siorbaniem. Zaspokoiwszy pragnienie, podeszła powoli do podpory uplecionej ze słomy, na której wspierały się pędy orzecha ziemnego, obnażyła zęby i zaczęła żuć.
Ciotka Sun włożyła rękę do kanału rodnego Shangguan Lu, zamierzając wyciągnąć na zewnątrz drugą nóżkę płodu. Rodząca wrzasnęła i zemdlała. Ciotka Sun nasypała jej w nozdrza szczyptę żółtego proszku, chwyciła obiema rękami maleńkie nóżki i czekała spokojnie.
Shangguan Lu jęknęła i odzyskała przytomność, po czym kichnęła, a jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje. Wygięła się w łuk, następnie opadła ciężko na kang, a czekająca tylko na tę chwilę Ciotka Sun błyskawicznie wyciągnęła noworodka na zewnątrz; jego podługowata główka wyślizgnęła się z matczynego łona z cmoknięciem, głośnym niczym wystrzał z armaty. Świeża krew ochlapała biały kitel ciotki.
Z ręki Ciotki Sun zwisało purpurowe żeńskie niemowlę.
Shangguan Lü biła pięściami we własną pierś i lamentowała.
– Proszę nie ryczeć, tam w środku jest drugie! – krzyknęła z oburzeniem Ciotka Sun.
Brzuch Shangguan Lu wpadł w konwulsyjne, przerażające drgawki. Świeża krew buchała falami spomiędzy jej nóg, w końcu za którymś razem wydobył się stamtąd porośnięty delikatnym meszkiem noworodek. Shangguan Lü, dojrzawszy między nóżkami dziecka maleńki, podobny do robaka twór, padła z łomotem na kolana przed kangiem.
– Jaka szkoda, następne martwe dziecko – rzuciła Ciotka Sun obojętnie.
Shangguan Lü zakręciło się w głowie i uderzyła czołem o krawędź łóżka. Opierając się o kang, wstała z wysiłkiem. Spojrzała na szarą jak kamień twarz synowej, jęknęła boleśnie i wyszła z izby.
Na podwórzu niepodzielnie panowała śmierć. Ciało syna Shangguan Lü spoczywało oparte o ziemię kolanami i długim kikutem szyi, z którego krew płynęła krętym strumykiem; obok stała na sztorc głowa, na martwej twarzy zastygł wyraz śmiertelnego przerażenia. Mąż Shangguan Lü gryzł bruk na ścieżce – jedno ramię przygniótł własnym brzuchem; drugie, wyprostowane, leżało wyciągnięte do przodu. Na potylicy ziała ogromna rana, biało-czerwona substancja wydostawała się na ścieżkę. Pastor Malloy klęczał na ziemi, czyniąc na piersi znak krzyża i wypluwał, jedno po drugim, bełkotliwe zdania w obcym języku. Dwa ogromne konie, z lejcami na grzbietach, skubały słomiane podpory, a oślica wraz z maleńkim mułkiem kryła się za załomem muru. Malec chował łebek w matczynej pachwinie, a jego łysy ogonek wił się nerwowo jak wąż. W pobliżu stało dwóch Japończyków, jeden wycierał chusteczką miecz, drugi ciął podpory, a zasiane w zeszłym roku orzeszki, których co najmniej tysiąc funtów dałoby się sprzedać tego lata na targu, sypały się z chrzęstem na ziemię. Konie chrupały orzeszki ze spuszczonymi łbami, wymachując ogonami radośnie.