Выбрать главу

Shangguan Lü poczuła, że ziemia ucieka jej spod nóg. Chciała biec naprzód, na ratunek mężowi i synowi, lecz jej ciężkie ciało osunęło się na ziemię niczym walący się mur.

Ciotka Sun wyminęła pośpiesznie nieprzytomną Shangguan Lü i równym krokiem ruszyła w kierunku bramy. Japończyk o bardzo szeroko rozstawionych oczach i krótkich, rzadkich brwiach rzucił chusteczkę i stanął jej sztywno na drodze, mierząc ostrzem miecza prosto w serce kobiety. Z bezczelną miną wybełkotał coś niezrozumiale. Ciotka Sun spojrzała na niego z niewzruszonym spokojem, uśmiechając się kpiąco. Zrobiła krok do tyłu, a japoński żołnierz postąpił krok naprzód. Cofnęła się o kolejne dwa kroki, a on posunął się o dwa kroki do przodu. Końcem ostrza lśniącego miecza wciąż dotykał jej piersi. W końcu zirytowana jego uporem Ciotka Sun odepchnęła ostrze na bok, a jej kształtna stopa wystrzeliła w powietrze i uderzyła Japończyka w nadgarstek. Miecz runął na ziemię. Ciotka Sun rzuciła się do przodu i spoliczkowała przeciwnika. Żołnierz zawył boleśnie i złapał się za twarz. Z obnażonym mieczem w ręku zbliżył się drugi. Celował w głowę Ciotki Sun, ale ta wykonała błyskawiczny unik, chwyciła go za przegub i wybiła mu oręż z dłoni. Wymierzyła kolejny siarczysty policzek, pozornie niemal bez użycia siły, lecz twarz Japończyka spuchła w mgnieniu oka.

Ciotka Sun podążyła w kierunku wyjścia, nie oglądając się za siebie. Japończyk strzelił. Kobieta znieruchomiała, po czym osunęła się na ziemię tuż przed bramą posesji Shangguanów.

Około południa w obejściu zaroiło się od Japończyków. Kawalerzyści znaleźli w stodole kosz i wygarniali nim na ulicę orzeszki, by nakarmić swoje wyczerpane jazdą konie. Dwaj żołnierze pojmali pastora Malloya. Japoński lekarz wojskowy w okularach w złotej oprawie na bladym nosie wszedł w ślad za swoim dowódcą do domu, do izby Shangguan Lu. Zmarszczył brwi, otworzył swoją lekarską torbę, naciągnął rękawiczki i przeciął lśniącym ostrzem dwie pępowiny. Podniósł chłopczyka i klepał tak długo w małe plecki, aż niemowlak wydał ochrypły krzyk, podobny do kociego wrzasku. Odłożył chłopca i zabrał się do dziewczynki, w podobny sposób budząc ją do życia. Zdezynfekował kikuty pępków jodyną i zawinął oba noworodki w białe, cienkie bawełniane płótno. W końcu zrobił Shangguan Lu dwa zastrzyki hamujące krwotok. W czasie gdy lekarz ratował życie noworodkom i położnicy, japoński korespondent wojenny robił im zdjęcia pod różnymi kątami. Miesiąc później zdjęcia ukazały się w japońskiej gazecie jako dowód przyjaznych stosunków chińsko-japońskich.

Część druga

10

Po zastrzykach na zahamowanie krwawienia mama w końcu przyszła do siebie. Jej pierwsze spojrzenie spoczęło w tym miejscu między moimi nóżkami, gdzie prężył się malutki siusiak, podobny do poczwarki jedwabnika. Zamglone oczy mamy natychmiast rozbłysły; chwyciła mnie w ramiona i ucałowała mocno, jak kura dziobiąca ziarnko ryżu, a ja płakałem ochryple i poruszałem wargami, domagając się piersi.

Mama wetknęła mi sutek do buzi. Ssałem dłuższą chwilę z mozołem, lecz nie doczekałem się mleka – czułem tylko smak krwi. Wybuchnąłem głośnym płaczem. Ósma Starsza Siostra niedaleko mnie także krzyczała. Mama ułożyła nas obok siebie i zwlokła się z kangu, na drżących nogach podeszła do kadzi z wodą, nachyliła się i zaczęła chłeptać jak klacz. Spojrzała niewidzącym wzrokiem na zasłane trupami podwórze. Oślica i muł stały, dygocząc, w pobliżu grządki orzecha ziemnego. Starsze siostry wkroczyły niepewnie na dziedziniec, podbiegły do matki i łkając, osunęły się na ziemię obok niej.

Po raz pierwszy po tych wszystkich tragicznych wydarzeniach z komina naszego domu uniósł się dym. Mama wyciągnęła należącą do naszej babki skrzynkę i wyjęła z niej jajka, daktyle, landrynki i kawałek żeńszenia, który leżał tam od niepamiętnych czasów. Woda w garnku bulgotała, jajka podskakiwały we wrzątku. Mama zawołała moje siostry i poprosiła, by usiadły wokół wielkiego półmiska, po czym wyłożyła nań zawartość garnka.

– Jedzcie, dzieci – powiedziała i podała mi pierś.

Mleko miało smak daktyli, cukierków i jaj, cóż za cudowny płyn! Otworzyłem oczy. Starsze siostry przyglądały mi się z wielkim zainteresowaniem, a ja odwzajemniałem ich spojrzenia zamglonym, rozproszonym wzrokiem. Gdy opróżniłem matczyną pierś, zamknąłem oczy. Usłyszałem płacz Ósmej Siostry. Mama przytuliła ją.

– Ech – westchnęła. – Tylko ciebie mi tu jeszcze brakowało… Następnego dnia, wczesnym rankiem, na naszej uliczce rozległ się dźwięk gongu. Sima Ting, starosta Szczęśliwej Rezydencji, wołał ochryple:

– Drodzy przyjaciele, szanowni mieszkańcy, wynieście waszych zmarłych przed domy, wynieście zmarłych…

Mama stała na podwórzu, trzymając mnie i Ósmą Siostrę w ramionach. W jej oczach nie było łez. Starsze siostry tłoczyły się wokół niej – niektóre milczały, inne płakały, lecz ich policzki także pozostały suche.

Sima Ting wkroczył na nasz dziedziniec z gongiem w dłoni. Wyglądał jak wysuszona na wietrze tykwa – trudno było ocenić jego wiek; pośrodku pomarszczonej twarzy wyrastał nos podobny do truskawki; czarne, ruchliwe oczy przypominały oczy małego chłopca. Pochylone ramiona nadawały mu wygląd świecy płaczącej na wietrze, lecz dłonie miał jasne i pulchne – na obu widniało po pięć okrągłych dołeczków. Żeby zwrócić na siebie uwagę matki, stanął o krok od niej i walił w gong z zapałem. Kang-dang-dang-dang, brzmiał głuchy, jakby zużyty dźwięk. Matka, chcąc powstrzymać rwący się z gardła szloch, wyciągnęła szyję i na minutę wstrzymała oddech.

– Ach, to straszne! – westchnął teatralnie Sima Ting, spoglądając w kierunku leżących na podwórzu trupów. Jego wargi, kąciki ust, policzki i uszy wyrażały bezgraniczny smutek i szlachetny gniew zarazem, lecz w nosie i oczach czaił się cień cichej radości z cudzego nieszczęścia, wyraz głęboko skrywanego zadowolenia. Podszedł do sztywnego ciała Shangguana Fulu i znieruchomiał na dłuższą chwilę. Następnie zbliżył się do bezgłowego Shangguana Shouxi, pochylił się i spojrzał uważnie w pozbawione blasku oczy jego głowy, jakby chciał nawiązać ze zmarłym jakiś duchowy kontakt. Z kącika ust kapała mu ślina. W przeciwieństwie do spokojnego oblicza Shangguana Shouxi, twarz Simy Tinga miała głupawy, nieokrzesany wyraz.

– Nie posłuchaliście mnie, dlaczego mnie nie posłuchaliście…? – mamrotał pod nosem wyrzuty wobec zabitych.

– Żono Shouxi – rzekł, zbliżając się na powrót do mamy – każę ludziom, żeby ich stąd wynieśli. Przy tej pogodzie…

Podniósł głowę i spojrzał w niebo, a matka uczyniła to samo. Niebo miało ołowianoszarą, przytłaczającą barwę; na wschodzie czarna chmura przygniatała krwistoczerwone słońce. Kamienne lwy u wejścia do naszego domostwa pociły się rosą.

– Zaraz będzie padało – kontynuował Sima Ting. – Jeśli ich stąd nie zabierzemy, to deszcz zwłoki zmoczy, słońce ogrzeje, pomyśl tylko… – dodał przyciszonym głosem.

Mama, trzymając mnie i Ósmą Siostrę w ramionach, uklękła przed starostą.

– Panie starosto, jestem teraz wdową, a moje dzieci sierotami. Musimy zdać się na twoją opiekę. Dzieci, uklęknijcie przed wujem!

Siostry posłusznie uklękły przed Simą Tingiem, który z całej siły – dang, dang! – uderzył w gong.

– Pieprzyć jego przodków! – wybuchnął ze łzami w oczach. – To wszystko wina tego parszywego drania, Sha Yuelianga! Przez tę jego genialną zasadzkę Japończycy wściekli się i zabrali do mordowania zwykłych ludzi. Panienki, moje drogie siostrzenice, wstańcie i nie płaczcie już. Nie tylko wasza rodzina ucierpiała w tej klęsce. Nie ma co, nieźle mnie urządzili – szef powiatu Zhang Weihan zrobił mnie naczelnikiem tej wioski i zostawił mnie tutaj, a sam uciekł. Niech licho porwie jego przodków! Gou San! Yao Si! – wrzasnął w kierunku bramy. – Gdzie tam się obijacie, może czekacie na lektykę, co?