– Zmieńcie się! – I podstawił je Xuan'er pod nos. – I jak pachną? – spytał.
Xuan'er pokręciła głową bez słowa.
– Jak arbuzy – odpowiedział wuj. – To są arbuzowe robaki, czyli pestki arbuza, które zamieniają się w owady.
Xuan'er doszła do wniosku, że jej wuj jest po prostu dużym dzieckiem, które uwielbia się bawić. Sama też bawiła się z nim znakomicie. Z badania lekarskiego wynikało, że Xuan'er jest całkowicie zdrowa.
– Już ja się policzę z tymi Shangguanami! – wybuchnęła ciotka.
– Ich synalek jest bezpłodnym mułem, a oni dręczą moją siostrzenicę!
Ruszyła do drzwi, ale zawróciła.
Kilkanaście dni później, pewnego deszczowego wieczoru, ciotka przygotowała obfitą kolację i postawiła na stole dzbanek wódki. Wyjęła dwie zielone czarki i jedną postawiła przed sobą, a drugą przed Xuan'er. W blasku świecy postać ciotki rzucała duży cień na ścianę. Kiedy nalewała alkohol, Xuan'er zauważyła, że jej ręka drży.
– Czemu podajesz wódkę, ciociu? – spytała Xuan'er niespokojnie, przeczuwając, że coś się wydarzy.
– Taki ponury, deszczowy dzień, a my powinnyśmy pogadać. Częstuj się, dziecko – rzekła ciotka, unosząc czarkę.
Xuan'er wzięła do ręki swoje naczynie i spojrzała z obawą na ciotkę, która trąciła jej czarkę swoją i wypiła do dna, odchylając głowę do tyłu. Xuan'er uczyniła to samo.
– Jak myślisz, dziecko, co robić? – spytała ciotka.
Jej siostrzenica pokręciła głową ze smutkiem.
Ciotka znowu napełniła obie czarki.
– Musimy pogodzić się z losem, dziecko – rzekła ciotka. – Ich syn jest do niczego, to dla nas wielki zawód. Pamiętaj o tym, że nie jesteśmy im nic winni, to oni są winni nam. Na tym świecie, drogie dziecko, mnóstwo chwalebnych uczynków dokonuje się w ukryciu, pod osłoną ciemności. Czy rozumiesz, co mam na myśli?
Xuan'er pokręciła głową nieprzytomnie. Po dwóch czarkach wódki była niemal zamroczona.
Tamtej nocy wuj poszedł z nią do łóżka.
Następnego ranka obudziła się z okropnym bólem głowy. Usłyszała, że na kangu ktoś smacznie chrapie. Z trudem uniosła powieki i zobaczyła wuja, który leżał obok niej, kompletnie nagi, trzymając na jej piersi rękę wielką jak niedźwiedzia łapa. Krzyknęła, okrywając się kocem i wybuchnęła płaczem. Wuj obudził się i niczym psotne dziecko, przyłapane na gorącym uczynku, zeskoczył z kangu, zabierając ze sobą ubranie.
– To twoja ciotka… – wyjąkał. – Zmusiła mnie…
Wiosną następnego roku, wkrótce po Święcie Przodków, Lu Xuan'er, synowa rodziny Shangguan, powiła chudą czarnooką dziewczynkę. Shangguan Lü złożyła trzy czołobitne pokłony przed porcelanowym posążkiem bodhisattwy.
– Dzięki wam, o Niebiosa, dzięki ci, o Ziemio – oznajmiła z wdzięcznością – nareszcie otworzyło się łono. Proszę cię, o bodhisattwo, w przyszłym roku ześlij nam wnuka!
Czym prędzej usmażyła miskę sadzonych jaj i zaniosła je Xuan'er.
– Jedz – poleciła.
Shangguan Lu spojrzała z wdzięcznością na teściową. Poczuła kręcenie w nosie, łzy popłynęły jej po policzkach.
Shangguan Lü spojrzała na zawiniętego w podartą tkaninę noworodka i powiedziała:
– Nazwijmy ją Laidi [35].
59
Druga Siostra, Shangguan Zhaodi, także pochodziła z nasienia Yu Wielkiej Łapy.
Po narodzinach kolejnej wnuczki z twarzy Shangguan Lü nie schodził wyraz głębokiego rozczarowania.
Matka zdała sobie sprawę z bolesnej prawdy: dla kobiety nie ma innej drogi, niż małżeństwo, nie wolno jej też pozostać bezdzietną, lecz rodzenie samych córek także nie jest dopuszczalne. Żeby uzyskać jakąkolwiek pozycję w rodzinie, musi urodzić syna.
Trzecie dziecko mojej matki zostało poczęte na mokradłach.
Stało się to pewnego dnia w południe, wkrótce po połogu. Teściowa posłała ją nad zarośnięty trzciną staw, leżący na południowy zachód od wioski, żeby nazbierała ślimaków dla kaczek.
Wiosną tamtego roku w wiosce zjawił się obcy mężczyzna, który sprzedawał kaczęta. Postawny, z płachtą niebieskiego płótna zarzuconą na ramiona, w konopnych sandałach, w obu rękach niósł dwa kosze pełne puszystych żółtych piskląt. Ludzie skupili się wokół niego, przyglądając się uroczym stworzonkom o różowych dzióbkach, przypominającym włochate piłeczki. Pokwakując, wierciły się w koszykach, przebierając półprzezroczystymi łapkami. Shangguan Lü pierwsza kupiła od mężczyzny dziesięć kacząt, pozostali poszli jej śladem – wkrótce oba kosze były puste. Handlarz przespacerował się po wiosce i odszedł. Nocą najstarszy syn rodziny Sima, Sima Ting, został porwany przez bandytów, którzy zażądali za niego paru tysięcy dolarów okupu. Ludzie mówili, że handlarz kaczkami był ich szpiegiem, który miał wywiedzieć się jak najwięcej o mieszkańcach Szczęśliwej Rezydencji.
Sprzedawał jednak świetne kaczki, które po pięciu miesiącach wyglądały już jak małe łódeczki. Shangguan Lü po prostu za nimi przepadała i codziennie wysyłała synową po ślimaki specjalnie dla nich, nie mogąc się doczekać, aż zaczną składać jaja.
Matka z glinianym dzbankiem i drucianym sitkiem, umocowanym na kiju, szła zgodnie z wskazówkami teściowej. Wszystkie ślimaki w pobliskich rowach i stawach zostały już wyzbierane do czysta przez innych wieśniaków, którzy też hodowali kaczki, ale poprzedniego dnia, po drodze na targ w Liaolanie, Shangguan Lü natknęła się na spory staw, gdzie na płyciznach mieszkało mnóstwo ślimaków.
Po stawie pływało stadko dzikich zielonopiórych kaczek, które płaskimi dziobami niczym łopatami co do jednego zgarnęły wypatrzone przez teściową ślimaki. Matka bardzo żałowała, że zjawiła się za późno. Wiedziała, że gdy wróci do domu z pustymi rękoma, teściowa nigdy nie przestanie gderać, poszła więc błotnistą, krętą ścieżką nad brzegiem stawu z nadzieją, że trafi na miejsce nieodwiedzane przez kaczki, znajdzie trochę ślimaków i wykona zadanie. Czując nabrzmiewające piersi, pomyślała o córkach, które zostały w domu. Laidi dopiero co nauczyła się chodzić, a Zhaodi nie skończyła jeszcze dwóch miesięcy. Teściowa bardziej troszczyła się o kaczki niż o swoje dwie wnuczki. Choćby płakały wniebogłosy, nigdy nie brała ich na ręce. Co do Shangguana Shouxi, trudno było go nazwać mężczyzną. Poza domowym gniazdem było z niego tyle pożytku, co z grudy smarków, a w domu we wszystkim słuchał się swojej matki. Za to wobec żony wykazywał się wyjątkowym okrucieństwem, nie żywił też żadnych uczuć do dzieci. Za każdym razem, gdy źle ją potraktował, matka myślała z nienawiścią: „Bij mnie, bij, głupi ośle, i tak nie spłodziłeś tych dwojga dzieci. Ja, Lu Xuan'er, urodzę jeszcze tysiąc, i żadne z nich nie będzie dzieckiem twojego rodu!" Po spotkaniach z Yu Wielką Łapą nie potrafiła spojrzeć ciotce w oczy, toteż tego lata nie odwiedziła ich rodziny. Kiedy teściowa ją wyganiała, powiedziała jej:
– W mojej rodzinie wszyscy umarli. Dokąd mi każesz iść?