Ponieważ nasienie Yu Wielkiej Łapy, jak widać, nie na wiele się zdało, doszła do wniosku, że czas poszukać innego mężczyzny, który nadawałby się na dawcę. Proszę bardzo, teściowo, mężu, bijcie mnie i wyzywajcie. Zobaczycie, pewnego dnia urodzę syna, w którego żyłach też nie będzie ani kropli waszej krwi! Niech was diabli porwą!
Z zamętem w głowie szła dalej, rozgarniając trzciny, które niemal całkowicie zarastały ścieżkę. Głośny szum trzcin i zimna, drażniąca woń wodnych roślin zaczęły wzbudzać w niej blady strach. Wodne ptactwo pokrzykiwało wśród gąszczu, chłodne podmuchy błądziły w trzcinach. Nagle dzik o długim pysku zaszedł jej drogę. Spomiędzy jego warg wystawały dwa potężne kły; wpatrywał się w nią nienawistnie małymi oczkami, okolonymi twardą szczeciną, i parskał groźnie. Matka poczuła wstrząs, jakby wypiła potężny łyk octu, przeszedł ją lodowaty dreszcz. Jak ja się tu znalazłam? – zadała sobie w myślach pytanie. Wszyscy w Północno-Wschodnim Gaomi wiedzą, że w tych zaroślach od zawsze ukrywali się bandyci. Nawet uzbrojeni partyzanci nie zapuszczali się nieostrożnie w te strony, a w ramach antybandyckiej akcji naczelnika tylko ustawiono moździerz pośrodku drogi i oddano kilkanaście salw.
Matka zaczęła się pośpiesznie wycofywać, lecz ze zgrozą odkryła, że wśród zarośli krzyżuje się całe mnóstwo ścieżek wydeptanych przez ludzi i zwierzęta. Nie potrafiła rozpoznać, którą z nich dotarła aż tutaj. Kręciła się to tu, to tam, jak po omacku, w końcu rozpłakała się ze strachu. Słońce przeświecało przez gąszcz podobnych do mieczy źdźbeł i padało na zgromadzone na ziemi wieloletnie pokłady liści wydzielających woń zgnilizny. Matka wdepnęła w odchody, które budziły wstręt, lecz jednocześnie sprawiły, że poczuła się bezpieczniej – skoro są tu ludzkie kupy, to znaczy, że bywają tu i ludzie. „Jest tu kto?" – zawołała. – „Hop hop, jest tu kto?" Słyszała, jak jej głos wędruje wśród zarośli i wsiąka w gąszcz łodyg. Spojrzawszy pod nogi odkryła, że to, w co wdepnęła, składa się w całości z przetrawionych z grubsza szczątków roślinnych, co oznaczało, że odchody te pozostawił nie człowiek, lecz dzik albo inne zwierzę. Jeszcze raz ruszyła przed siebie, lecz po chwili usiadła zrezygnowana i rozpłakała się znowu. Nagle poczuła na plecach zimny powiew, jakby czyjeś złowrogie oczy przypatrywały jej się groźnie z ukrycia. Czym prędzej odwróciła się i rozejrzała się wokoło, lecz nie zobaczyła nic oprócz krzyżujących się źdźbeł, sterczących ostrymi końcami w niebo. Nikły podmuch narodził się w gąszczu i po chwili ustał, pozostawiając po sobie delikatny poszum. W zaroślach odezwał się dziwacznie brzmiący ptasi głos, jakby naśladujący ludzką mowę. Wszędzie wokół czaiło się niebezpieczeństwo. Tyle zielonych, mrocznych oczu ukrywało się w trzcinach! Szmaragdowe błędne ogniki błyskały wśród liści. Matkę opuściła cała odwaga, wszystkie włosy na ciele stanęły jej dęba, piersi miała twarde jak żelazo. Gdy już ulotnił się cały jej rozsądek, zamknęła oczy i popędziła na oślep. Wbiegła na płyciznę; stado komarów niczym czarna chmura poderwało się z powierzchni wody i opadło ją, gryząc bezlitośnie. Całe jej ciało pokrywał lepki pot, który jeszcze bardziej przyciągał owady. Zgubiwszy dzbanek i sitko, moja biedna matka biegała bezładnie w kółko i płakała. Gdy już niemal straciła nadzieję, Bóg zesłał jej ratunek w osobie sprzedawcy kaczek.
Mężczyzna w trzcinowej pelerynie na ramionach i spiczastym kapeluszu na głowie zaprowadził matkę na niewielkie wzniesienie pośród trzcin. Zarośla były tutaj znacznie rzadsze, pośrodku stał duży namiot, a obok płonęło ognisko, nad którym wisiał stalowy garnek. Przyjemny zapach kleiku z prosa rozchodził się wokoło.
– Proszę cię, bracie – błagała matka na klęczkach – wyprowadź mnie stąd. Jestem synową Shangguanów, tej kowalskiej rodziny…
– Dokąd się tak śpieszysz? Rzadko ktoś mnie odwiedza, pozwól mi cię ugościć.
W namiocie stało łóżko sklecone z desek, przykryte impregnowaną psią skórą. Mężczyzna rozdmuchał dymiące kadzidło z bylicy, odstraszające komary.
– Nieźle cię pogryzły – rzekł. – Tutejsze komary potrafią przebić skórę bawołu, co dopiero taką delikatną i apetyczną jak twoja…
Biały dym kadzidła wypełnił namiot przyjemnym ziołowym zapachem. Mężczyzna wyjął z koszyka wiszącego na maszcie namiotu czerwone metalowe pudełko. Zdjął wieczko i pomarańczową maścią posmarował ślady ugryzień na matczynej twarzy i rękach. Matka poczuła się orzeźwiona. Mężczyzna wyjął z koszyka landrynkę i wetknął jej do ust. Matka już wiedziała, co będzie dalej – tu, w samym środku pustkowia, między samotnym mężczyzną a kobietą musiało zdarzyć się coś takiego.
– Starszy bracie – zwróciła się do niego ze łzami w oczach – możesz ze mną zrobić, co tylko zechcesz, ale proszę cię, wyprowadź mnie stąd jak najszybciej, w domu czeka na mnie głodne niemowlę…
Matka bez najmniejszych protestów oddała się rosłemu nieznajomemu. Nie czuła ani bólu, ani radości – miała tylko nadzieję, że ten mężczyzna da jej syna.
60
Moja Czwarta Siostra, Xiangdi, była córką wędrownego znachora.
Był młodym, chudym mężczyzną o krogulczym nosie i oczach sępa. Potrząsając blaszanym dzwonkiem, kręcił się po uliczkach i zaułkach, powtarzając: „Mój dziadek był nadwornym lekarzem, mój ojciec aptekarzem, a ja, człowiek biedny i zdesperowany, wędrować muszę od domu do domu z dzwonkiem w dłoni…"
Matka natknęła się na niego, wracając z łąki z koszem pełnym trawy. Znachor, trzymając w jednej dłoni metalowe puzderko, a w drugiej szczypczyki, usuwał właśnie „zębowe robaki" z jamy ustnej pewnego staruszka. W domu matka opowiedziała o wszystkim teściowej, która akurat cierpiała na ból zęba.
Znachor poprosił Shangguan Lu, by poświeciła mu latarnią, a sam za pomocą szczypczyków opukał bolący ząb Shangguan Lü.
– Droga pani, ten ząb nie jest robaczywy. Ma pani zapalenie zęba.
Medyk wyjął kilka srebrnych igieł i wkłuł je teściowej w dłoń i policzek. Następnie wyciągnął z tobołka paczuszkę sproszkowanego lekarstwa i wdmuchnął jej nieco do ust. Po chwili ból zęba ustał.
Znachor poprosił o nocleg we wschodnim skrzydle domu. Następnego dnia dał teściowej dolara, prosząc, by zgodziła się wynająć mu izbę i przyjmować w niej pacjentów. Ponieważ przybysz wyleczył teściową z bólu zęba, a ponadto ofiarował jej srebrną monetę, zgodziła się bardzo chętnie.
Znachor mieszkał w domu Shangguanów przez trzy miesiące. Co miesiąc płacił im za jedzenie i mieszkanie; ich wzajemne stosunki układały się znakomicie.
Shangguan Lü opowiedziała mu o kłopotach synowej z poczęciem syna, prosząc o poradę. Znachor przepisał następujące lekarstwo: dziesięć jaj usmażyć z miodem na oleju sezamowym.
– Sam bym chciał zażyć takie lekarstwo – rzekł Shangguan Shouxi.
Matka zapłonęła wielką sympatią do tajemniczego medyka. Pewnego razu wśliznęła się do jego izby i zwierzyła mu się, że jej mąż jest bezpłodny.
– Te zębowe robaki – wyznał jej znachor – cały czas były w moim puzderku…
Upewniwszy się, że matka już zaszła w ciążę, odszedł w swoją drogę. Żegnając się, oddał Shangguan Lü wszystkie zarobione w jej domu pieniądze, prosząc, by uznała go za przybranego syna.
61
W czasie kolacji matka stłukła miskę. W głowie jej huczało; była pewna, że za chwilę spadną na nią kolejne nieszczęścia.
Po narodzinach czwartej córki nad domem Shangguanów zbierały się czarne chmury. Wyraz twarzy teściowej przywodził na myśl świeżo zahartowany sierp, grożący w każdej chwili ścięciem czyjejś głowy.