Z okrzykiem: „Mama!" malec wśliznął jej się do brzucha, a ona klęcząc, drżącym ze wzruszenia głosem powtarzała: „Dzięki ci, o Matko! Dzięki ci, o Matko!"
Kiedy się ocknęła, leżała w wątłym cieniu muru, uwalana błotem przyciągającym stada much, niczym zdechły pies. Na skraju klepiska stał czarny muł Shangguanów. Teściowa wymachiwała batem, okładając leniwego męża i syna. Oba skarby rodziny, zakrywając głowy rękoma i starając się uniknąć ciosów, beczały żałośnie, a bat żony i matki bezlitośnie smagał ich ciała.
– Nie bij! Nie bij! – błagał teść. – Żono droga, czy nie widzisz, jak pracujemy?
– Tobie też się należy, bękarcie! – Teściowa przyłożyła Shangguanowi Shouxi. – Kiedy obaj coś zmalujecie, zawsze się okazuje, że to twoja sprawka!
– Matulu, nie bij mnie! – Shouxi schował głowę w ramionach. – Jeśli mnie zabijesz, to kto będzie się tobą opiekował aż do śmierci, kto wyprawi ci pogrzeb?
– Myślisz, że w ogóle liczę na twoją opiekę? – rzekła teściowa ponuro. – Ludzie zużyją moje kości na podpałkę, zanim ktokolwiek pofatyguje się mnie pogrzebać!
Ojciec i syn z trudem uwiązali muła, po czym chwyciwszy za widły i cep, zabrali się do młócenia.
Z batem w ręku Shangguan Lü podeszła do muru.
– Wstawaj i wracaj do domu, moja droga synowo! Czego tu leżysz, na pokaz? Żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, jaką jestem niedobrą teściową, co? Wstawaj! A może mam ci wynająć lektykę i ośmiu ludzi, żeby cię zanieśli do domu? Co za czasy, synowa sobie wyobraża, że jest lepsza od teściowej! Mam nadzieję, że w końcu urodzisz syna, i pewnego dnia zasmakujesz, jak to jest być czyjąś teściową!
Matka wstała, opierając się o mur.
Teściowa zdjęła kapelusz i włożyła jej na głowę.
– Idź do ogrodu, zerwij parę ogórków, wieczorem usmażysz je z jajami dla tych dwóch. Jeśli masz siłę, przynieś jeszcze parę wiader wody do podlewania. Ech, co to za życie? Wszystko na mojej głowie…
Mamrocząc do siebie, teściowa poszła na klepisko. Nocą rozległ się grzmot. Całe pole pszenicy, cały rok potu i krwi… Matka, wciąż zbolała, powlokła swoje odrętwiałe ciało na podwórze, żeby razem ze wszystkimi pownosić zboże pod dach. Lodowaty deszcz po chwili upodobnił ją do zmokłej kury. Kiedy wreszcie wspięła się z powrotem na kang, wydało jej się, że przekroczyła wrota piekieł, a małe demony, podwładni króla Jamy, zakuły jej szyję w brzęczący łańcuch.
Matka schyliła się, by pozbierać skorupy rozbitej miski. Usłyszała za sobą głos teściowej, podobny do ryku krowy, która właśnie wytknęła łeb z wody. Po chwili na jej głowę spadł potężny cios; osunęła się bezwładnie na ziemię. Teściowa rzuciła na podłogę zakrwawiony kamienny tłuczek do czosnku i wybuchła niczym fajerwerk:
– Tłucz sobie, tłucz! Rozwal wszystko, skoro i tak nie umiesz żyć jak porządny człowiek!
Matka podniosła się z wysiłkiem. Tłuczek teściowej trafił ją w tył głowy; strużka ciepłej krwi spływała jej na kark.
– To niechcący, mamo… – zapłakała.
– Jak śmiesz jeszcze pyskować?
– Nie pyskuję…
Teściowa zerknęła spod oka na syna.
– Nie dam sobie z nią rady! Shouxi, ty tchórzliwy idioto, może postawisz ją na stoliku i zaczniesz jej bić pokłony?
Shangguan Shouxi zrozumiał matkę w lot. Podniósł kij leżący pod ścianą i uderzył Shangguan Lu w bok, obalając ją na ziemię. Czując na sobie aprobujące spojrzenie matki, okładał żonę raz za razem, aż turlała się po ziemi.
– Shouxi, przestań – wtrącił się Shangguan Fulu. – Jeśli ją zabijesz, będziemy mieć kłopoty z prawem…
– Kobiety to nędzne istoty, które muszą być bite. Bez bicia nie wychowasz dobrej żony, tak jak ze źle wyrobionego ciasta nie będzie dobrego makaronu!
– Kiedy to ty zawsze mnie bijesz – odparł Shangguan Fulu.
Shangguan Shouxi zmęczony puścił kij i stanął pod gruszą, dysząc ciężko.
Boki i pośladki matki całe się lepiły. Teściowa pociągnęła nosem.
– Co za obrzydlistwo! Klepniesz ją parę razy i już sra w gacie!
Matka podparła się łokciami i z trudem podniosła głowę.
– No, dalej, zatłucz mnie, Shangguanie Shouxi – powiedziała, po raz pierwszy w życiu zwracając się do męża tonem pełnym złości. – Jesteś nędznym psim synem, jeśli nie potrafisz!
Dopowiedziawszy zdanie do końca, straciła przytomność.
Obudziła się w środku nocy i zobaczyła nad sobą gwiaździste niebo. Kometa roku tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego przecięła Drogę Mleczną, ciągnąc za sobą długi ogon, zapowiadając burzliwe, niespokojne czasy.
Obok matki leżały trzy wątłe stworzenia – Laidi, Zhaodi i Lingdi. Najmłodsza, Xiangdi, płakała na kangu. Wokół oczu i uszu noworodka kłębiły się małe musze larwy, które wykluły się z jaj much robacznic złożonych w ciągu dnia.
62
Przepełniona głęboką nienawiścią do rodziny Shangguan, matka oddała swoje ciało na całe trzy dni pewnemu właścicielowi psiej jatki. Pochodził z Piaszczystych Dołów, był kawalerem i wołali na niego Tłusty Gao. Miał krowie oczy, grube wargi i chodził przez cały rok w watowanej kurtce, wysmarowanej psim tłuszczem, świecącej jak zbroja. Nawet najbardziej zajadłe psy omijały go szerokim łukiem i obszczekiwały z bezpiecznej odległości. Matka odwiedziła go, korzystając z okazji, gdy wybrała się nad Rzekę Wodnego Smoka zbierać zioła lecznicze. Kiedy wpadła przez drzwi do chaty, Tłusty Gao właśnie dusił psie mięso.
– Chcesz kupić mięso? Jeszcze niegotowe! – rzucił Gao.
– Nie, Gao, nie chcę nic od ciebie kupić – tym razem to ja coś ci przyniosłam. Pamiętasz, jak w tamtym roku, w czasie przedstawienia, dotykałeś mnie po ciemku?
Gao poczerwieniał.
– No więc przyszłam do ciebie…
Kiedy matka zaszła w ciążę, pobiegła do kapliczki Bogini Matki w szopie u rodziny Tan, zapaliła kadzidło, pokłoniła się, złożyła ślubowania i ofiarowała niewielką sumę pieniędzy, którą dostała z domu, gdy wychodziła za mąż. W następnym roku powiła kolejną córkę – Shangguan Pandi.
Kto był ojcem szóstej córki, Shangguan Niandi – Tłusty Gao czy uroczy młody mnich ze świątyni Tianqi – matka nie była pewna aż do momentu, gdy Niandi skończyła siedem lat – jej pociągła twarz, smukły nos i długie rzęsy świadczyły niezbicie o jej pochodzeniu.
Wiosną tamtego roku Shangguan Lü zachorowała na jakąś tajemniczą chorobę. Całe jej ciało od szyi w dół pokryło się szarosrebrnymi łuskami, cierpiała też nieznośny świąd. Żeby nie zadrapała się na śmierć, mąż i syn musieli związać jej ręce paskiem. Udręczona chorobą, ta żelazna kobieta wyła dzień i noc; czochrała się o narożnik domu i pień gruszy, pozostawiając krwawe ślady.
– Swędzi… Swędzi nie do wytrzymania… – jęczała Shangguan Lü. – Złamałam prawa Niebios… Litości… Ratunku…
Obaj Shangguanowie byli do niczego – o takich mówi się, że choćby ich wałkować, nawet nie pierdną, choćby kłuć szydłem – nie zaczną krwawić. Obowiązek sprowadzenia lekarza dla chorej oczywiście spadł na matkę. Objechała na mule całe Północno-Wschodnie Gaomi i przyprowadziła teściowej w sumie kilkunastu medyków; jedni specjalizowali się w tradycyjnej medycynie, drudzy w zachodniej, niektórzy udzielali porad i wypisywali recepty, inni odwracali się na pięcie i wychodzili bez słowa. Matka wezwała więc szamankę i czarownika, lecz ich magiczne eliksiry i cudowne wody na nic się nie zdały; choroba Shangguan Lü nie tylko nie ustępowała, ale pogarszała się stopniowo z dnia na dzień.