Выбрать главу

Pewnego dnia teściowa zawołała matkę do siebie i powiedziała:

– Żono Shouxi, ojców i synów łączy miłość, a matki i synowe – nienawiść. Kiedy umrę, to ty staniesz się jedynym oparciem dla tej rodziny. Ci dwaj to osły, które nie dorosną do końca życia.

– Nie mów takich rzeczy, matko. Słyszałam od Trzeciego Dziadka Fana, że w Madianie, w tamtejszej świątyni Tianqi, jest pewien uczony mnich, biegły w sztuce lekarskiej. Przyprowadzę ci go…

– Lepiej nie wyrzucaj pieniędzy – rzekła teściowa. – Znam przyczynę mojej choroby. Niedługo po wyjściu za mąż wylałam wrzątek na kota i poparzyłam go na śmierć. Zwierzak kradł mi kurczaki, byłam wściekła, chciałam tylko dać mu nauczkę – wcale nie zamierzałam go zabijać. Teraz mści się na mnie.

Matka wsiadła na muła i przejechała trzydzieści li do Madianu, gdzie spotkała się z uczonym mnichem.

Mnich miał bladą jak mąka, bardzo przystojną twarz i wydzielał przyjemny zapach sandałowego drzewa.

Wysłuchał matki, przesuwając paciorki różańca i oświadczył:

– Ten skromny kapłan zwykł przyjmować chorych na miejscu i nie składać wizyt. Wracaj do domu i przyprowadź teściową do mnie.

Matka udała się więc z powrotem i na wozie o drewnianych kołach przywiozła Shangguan Lü do Tianqi.

Uczony mnich wypisał teściowej dwie recepty – jedną na miksturę do picia, drugą na płyn do przemywania skóry.

– Jeśli to nie pomoże, nie macie po co do mnie wracać. Jeśli pomoże, przyjedźcie po następną receptę – powiedział.

Matka popędziła do apteki, kupiła lekarstwa, potem przygotowała je i ostrożnie podała teściowej. Po zażyciu trzech porcji pierwszego płynu i dwóch myciach w drugim swędzenie nieoczekiwanie ustało.

Uradowana Shangguan Lü wyjęła ze skrzynki pieniądze, kazała matce zanieść je medykowi i poprosić o kolejną receptę.

Przy okazji matka zapytała uczonego mnicha o jakiś sposób na jej własną chorobę, której objawem było rodzenie samych córek. Im dłużej rozmawiali, tym bardziej zbliżali się do siebie – mnich był kochliwy, a matce bardzo zależało na spłodzeniu syna, więc zostali kochankami.

Tłusty Gao z wioski Piaskowe Doły po przygodzie z matką nabrał jeszcze większego apetytu na jej ciało.

Pewnego wieczoru, gdy słońce właśnie skryło się za horyzontem, a księżyc już wspinał się na nieboskłon, matka wracała na mule ze świątyni. Kiedy mijała sorgowe pola nad Rzeką Czarnej Wody, Tłusty Gao nagle zastąpił jej drogę.

– Lu Xuan'er, płocha dziewczyna z ciebie!

– Zlitowałam się nad tobą, tłuściochu, więc zamknęłam oczy i oddałam ci się parę razy. Za wiele sobie obiecujesz – odparła matka.

– Ledwie posmakowałaś tego młodego mnicha, już zapomniałaś o dawnych uczuciach!

– Bzdury gadasz!

– O nie, nie dam się wystrychnąć na dudka. Jeśli mi się sprzeciwisz, rozpowiem w całym Północno-Wschodnim Gaomi, że pod pretekstem leczenia teściowej romansowałaś z mnichem!

Tłusty Gao zaniósł matkę na sorgowe pole.

Choroba Shangguan Lü ustąpiła, a plotka o romansie synowej z uczonym mnichem doszła w końcu do jej uszu.

Gdy tylko Niandi przyszła na świat, teściowa, poznawszy jej płeć, bez słów złapała noworodka za nóżki, zamierzając utopić go w nocniku. Matka zeskoczyła z kangu i przypadła teściowej do nóg.

– Matko, matko, ulituj się, okaż serce – błagała. – Opiekowałam się tobą w chorobie przez tyle miesięcy… Daruj jej życie…

– Masz rację – rzekła teściowa ściszonym głosem, nadal trzymając wrzeszczącego noworodka. – Ale ta historia z mnichem… to prawda czy nie?

Matka zawahała się.

– Mów! Czy to bękart?

Matka zdecydowanie pokręciła głową. Teściowa rzuciła niemowlę na łóżko.

63

Jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, kiedy matka kosiła trawę nad Rzeką Wodnego Smoka, zgwałciło ją po kolei czterech żołnierzy z karabinami, uciekających z pogromu.

Gdy patrzyła na chłodne fale, w jej głowie błysnęła myśl, by zakończyć w nich swoje życie. Już podwijała ubranie, kierując się w stronę nurtu, gdy nagle dostrzegła odbijający się w przejrzystej wodzie błękit nieba Północno-Wschodniego Gaomi. Po niebie płynęły białe obłoki, pod nimi świergotały beztrosko brązowe ptaszki. Kilka przejrzystych rybek pluskało się w wodzie w cieniu chmur. Niebo niebieszczało, obłoki płynęły leniwie i majestatycznie, jakby nic się nie wydarzyło. Ptaki nie przestają przecież śpiewać tylko dlatego, że są na świecie sokoły; ryby pływają beztrosko mimo istnienia haczyków. Chłodny, orzeźwiający powiew przeniknął na wskroś udręczone upokorzeniami serce matki. Przemyła wodą spoconą i zalaną łzami twarz, poprawiła ubranie i wróciła do domu.

W następnym roku, wczesną wiosną, osiem lat po urodzeniu pierwszego dziecka, Shangguan Lu powiła siódmą córkę, Qiudi. Teściowa, która wiązała z tą ciążą wielkie nadzieje, wpadła w rozpacz. Zataczając się, poszła do swojej izby, wyciągnęła ze skrzyni flaszkę i wlała w siebie sporą ilość mocnej wódki. Pobudzona alkoholem uderzyła w głośny lament. Shangguan Lu także była załamana. Patrząc ze wstrętem w pomarszczoną twarzyczkę noworodka, myślała: „Panie na Niebiosach, czemu jesteś taki skąpy? Wystarczyłaby odrobina twojej gliny, żeby ulepić małego ptaszka…"

Shangguan Shouxi wpadł do izby, rzucił okiem na dziecko i zatoczył się do tyłu. Gdy oprzytomniał, niewiele myśląc, złapał stojącą za drzwiami dużą drewnianą kijankę i uderzył żonę w głowę. Krew trysnęła na ścianę. Mały człowieczek z furią wybiegł na podwórze, wyciągnął z pieca kowalskiego kawał rozżarzonego żelaza i przypiekł żonę między nogami. Rozszedł się żółtawy dym, woń palonego ciała i włosów wypełniła izbę. Matka z przeraźliwym okrzykiem bólu sturlała się z kangu i trzęsła się skulona na podłodze.

Kiedy wieść o poparzeniu Lu Xuan'er dotarła do Yu Wielkiej Łapy, wuj chwycił długą strzelbę, z którą polował na ptaki i wtargnął do domu Shangguanów. Bez słowa wycelował w pierś Shangguan Lü i nacisnął spust. Broń nie wypaliła; Shangguan Lü ocaliła życie – zanim Wielka Łapa zdążył wymienić ładunek, zdążyła zamknąć się w swojej izbie. Wściekły Yu Wielka Łapa wycelował w drzwi. Rozległ się straszliwy huk; setka żelaznych kulek wybiła w desce dziurę wielkości miseczki do ryżu. Shangguan Lü wrzeszczała.

Wielka Łapa walił w drzwi kolbą i dyszał ciężko. Zwalisty, kołysał się na nogach niczym niedźwiedź. Stadko córek rodziny Shangguan, ukryte we wschodniej izbie, przyglądało się temu wszystkiemu ze zgrozą.

Obaj panowie Shangguan, jeden ze stalowym młotem, drugi ze szczypcami kowalskimi w dłoni, krążyli po podwórzu, usiłując zbliżyć się do Yu Wielkiej Łapy. Wreszcie Shouxi podfrunął jak ptaszek i dziabnął go szczypcami w plecy. Wielka Łapa odwrócił się z wściekłym rykiem, napastnik upuścił szczypce i chciał uciec, lecz nie mógł się ruszyć z miejsca. Na jego twarz wypełzł przymilny uśmieszek.

– Zatłukę cię, sukinsynu! – wrzasnął Wielka Łapa i dźgnął go kolbą strzelby.

Shouxi padł jak długi, strzelba złamała się na pół. Shangguan Fulu zamierzył się na Wielką Łapę młotem, lecz trafił w powietrze i zachwiał się; ciężkie narzędzie omal go nie przeważyło. Wielka Łapa przyłożył mu pięścią w bark; ojciec legł obok syna.