Gdy ludzie zajmowali się toaletą, znudzone osły podgryzały trzciny albo pędy sorga; niektóre skubały sobie nawzajem sierść na zadkach, rozmyślały albo wysuwały ze skórzanych pochewek swoje czarne pałki i uderzały nimi o własne brzuchy. Podczas gdy osły zajmowały się swoimi przyjemnościami, moja matka właśnie wyswobodziła się z objęć pastora Malloya.
– Ty ośle! – rzekła z wyrzutem. – Zgnieciesz mi dzieci!
Pastor Malloy uśmiechnął się przepraszająco, ukazując rząd białych, równych zębów. Wyciągnął do nas swoją wielką czerwoną rękę, znieruchomiał na chwilę, po czym wyciągnął drugą. Złapałem go za palec i powiedziałem: „A gu gu!" Ósma Siostra zachowywała się jak drewniana lalka – nie płakała, nie gaworzyła, nie poruszała się. Była ślepa od urodzenia. Matka przytuliła mnie mocno.
– Zobacz, śmieje się do ciebie!
Po chwili znalazłem się w wielkich, wilgotnych rękach pastora. Jego twarz zbliżyła się do mojej, tak że widziałem każdy rudy włos nad jego czołem, każdy żółty włos na jego brodzie; przyglądałem się też orlemu nosowi i lśniącym błękitnym oczom o pełnym miłosierdzia wyrazie. Nagle poczułem trudny do zniesienia, kłujący ból w plecach; wyplułem palec, który trzymałem w ustach, otworzyłem buzię szeroko i wybuchnąłem płaczem. Ukłucia przeszywały mnie do szpiku kości, oczy miałem pełne łez. Mokre wargi pastora dotykały mojego czoła; czułem ich drżenie; jego oddech miał odór cebuli, zmieszany z nieprzyjemną wonią koziego mleka. W końcu pastor oddał mnie matce.
– Przestraszyłem go, prawda? – spytał zawstydzony. – Wystraszył się…
Mama podała pastorowi Ósmą Siostrę. Przytuliła mnie, głaskała i kołysała, mrucząc:
– Nie płacz już, nie płacz, wiesz, kto to jest? Nie znasz go, prawda? Boisz się? Nie bój się, to dobry człowiek, to twój rodzony… twój własny… ojciec chrzestny…
Plecy wciąż mnie kłuły, ochrypłem od krzyku. Matka rozchyliła ubranie i wetknęła mi sutek do buzi. Złapałem go niczym tonący, chwytający się nadbrzeżnych trzcin i przyssałem się gwałtownie, jakby od tego zależało moje życie; strumień mleka o lekkim posmaku świeżej trawy ściekał mi do gardła. Ciągły ból w końcu zmusił mnie, bym wypuścił pierś; znowu zacząłem płakać. Pastor Malloy nerwowo pocierał dłonią o dłoń; w końcu pobiegł pod mur, zerwał źdźbło zakończone kłosem, zbliżył się i poruszał mi nim przed oczami. Nie reagowałem. Popędził z powrotem, wyrwał mozolnie słonecznik o tarczy ogromnej jak księżyc, otoczonej złotymi płatkami i pokazał mi go z bliska – zaciekawił mnie jego zapach. W czasie całej tej nerwowej bieganiny pastora Ósma Siostra spała nieruchomo w zagłębieniu jego ramienia.
– Skarbie – rzekła matka – zobacz, ojciec chrzestny przyniósł ci księżyc z nieba!
Wyciągnąłem rączkę do „księżyca", lecz poczułem kolejne ukłucie i wydałem przeciągły krzyk.
– Co mu jest? – spytała mama pobladłymi wargami, krople potu wystąpiły jej na twarz.
– Zobacz, może coś go gdzieś uwiera – poradził pastor Malloy.
Matka z pomocą pastora rozebrała mnie z czerwonego ubranka, uszytego specjalnie z okazji setnego dnia mojego życia i znalazła igłę, która tkwiła w jednej z fałd. Moje plecy były upstrzone krwawymi śladami ukłuć. Matka wyrzuciła igłę za mur.
– Biedne dzieciątko! – zaszlochała. – To moja wina! Zasłużyłam na baty!
Matka wymierzyła sobie jeden siarczysty policzek, potem drugi – dwa ostre, głośne uderzenia. Pastor Malloy złapał ją za rękę, zaszedł od tyłu i objął nas oboje. Jego wilgotne wargi całowały matczyne policzki, uszy, włosy.
– To nie twoja wina, tylko moja. Moja wina, moja wina… – szeptał.
W jego czułym uścisku mama uspokoiła się, po czym usiadła w progu i podała mi pierś. Słodkie mleko zwilżyło moje gardło, plecy przestały kłuć. Ssałem, przytrzymując jedną pierś rączkami, broniąc drugiej uniesioną nóżką. Mama odepchnęła ją delikatnie, lecz ledwie cofnęła rękę, moja noga wróciła do poprzedniej pozycji.
– Sprawdziłam dokładnie całe ubranko, zanim mu je włożyłam – rzekła mama niepewnie. – Skąd się tam wzięła igła? To na pewno sprawka tej starej wiedźmy! Ona nienawidzi nas wszystkich, wszystkich kobiet w tej rodzinie!
– Czy ona wie? – spytał pastor Malloy. – Wie o nas?
– Powiedziałam jej – potwierdziła matka. – Zmusiła mnie do tego, nie mogłam już dłużej znieść, jak mną pomiatała. Ta wiedźma zawsze musi działać przeciw woli Niebios!
Pastor podał matce Ósmą Siostrę.
– Nakarm ją – poradził. – Oboje są darami od Boga, nie powinnaś żadnego z nich wyróżniać.
Matka, rumieniąc się, wzięła Ósmą Siostrę na ręce. Chciała jej podać pierś, lecz kopnąłem maleństwo w brzuch. Siostra zaczęła płakać.
– Widziałeś? – rzekła matka. – Ten malec to istny tyran! Przynieś trochę koziego mleka i nakarm ją.
Malloy nakarmił Ósmą Siostrę kozim mlekiem i położył na kangu. Leżała bez ruchu, nie wydając żadnego dźwięku – bardzo grzeczna dziewczynka.
Pastor przyglądał się żółtawemu, miękkiemu meszkowi na mojej głowie; zdumienie błysnęło w jego oczach. Matka zauważyła to spojrzenie.
– Czemu tak patrzysz? – spytała, unosząc głowę. – Nie znasz nas, kobiet?
– Nie… – zaprzeczył, kręcąc głową, z głupawym uśmiechem. – Maluch ssie żarłocznie jak mały wilczek!
– Albo jak ktoś inny, prawda? – Mama mrugnęła filuternie.
– Chyba nie masz na myśli mnie? – Pastor uśmiechnął się jeszcze bardziej idiotycznie. – Ciekawe, jaki byłem jako dziecko… – Zmrużył oczy; przypominał teraz małego zajączka. W jego umyśle błyskały wspomnienia lat młodości, spędzonych w kraju odległym o dziesięć tysięcy li. Dwie łzy spłynęły mu po policzkach.
– Co się stało? – spytała zaskoczona matka.
Zażenowany pastor zaśmiał się sztucznie i otarł łzy wierzchem wielkiej dłoni.
– Nic – odrzekł. – Kiedy przyjechałem do Chin… Ile to już lat?
– Odkąd pamiętam, zawsze tu byłeś – rzekła matka z nutą niezadowolenia w głosie. – Wyrosłeś z tej ziemi, tak samo jak ja.
– Nieprawda – sprzeciwił się pastor. – Moja ojczyzna jest daleko. Jestem wysłannikiem Boga. Miałem nawet dokument od biskupa, stwierdzający, że przybywam tu z misją…
– Mój drogi Ma – uśmiechnęła się matka – wuj opowiadał mi, że jesteś fałszywym zamorskim diabłem, a te twoje dokumenty są dziełem malarza z powiatu Pingdu.
– Nonsens! – krzyknął pastor; aż podskoczył, jakby usłyszał coś niezwykle obraźliwego. – Cóż to za osioł opowiada takie bzdury?!
– Nie mów tak – zaprotestowała matka urażonym tonem. – To mój wuj, zawsze był dla mnie bardzo dobry!
– Gdyby nie był twoim wujem, ptaka bym mu urwał! Matka roześmiała się.
– Mój wuj jednym uderzeniem pięści zabija muła.
– Jeśli nawet ty nie wierzysz, że jestem Szwedem, to kto mi uwierzy? – rzekł Malloy smutno.
Przykucnął, wyciągnął fajkę z torby, nabił tytoniem i zapalił w milczeniu. Matka westchnęła.