– Bzdety! Tylko pierdoły gadać potrafisz! – oburzył się Sima Ting. – Zgodziłem się? Ostatni kretyn by się zgodził na coś takiego! Oni przystawili mi bagnet do brzucha! Ich dowódca powiedział, a Ma Jinlong mi przetłumaczył: „Twój brat Sima Ku przyłączył się do bandyty Sha Yuelianga. Podpalił most, żeby zastawić na nas pułapkę, czym spowodował wielkie straty wśród naszych ludzi. Cesarska armia zamierzała spalić waszą Szczęśliwą Rezydencję, ale ty mi wyglądasz na uczciwego człowieka, więc wam daruję!" Zgodziłem się przez ciebie, sam mnie w to wpakowałeś!
Sima Ku, pokonany siłą argumentacji brata, zaklął szpetnie.
– Ta moja pieprzona dupa! Czy ja się kiedyś wyleczę?
– Obyś się nigdy nie wyleczył! – rzucił gniewnie Sima Ting. – W tym stanie nie napytasz mi przynajmniej więcej biedy! – Odwrócił się w stronę wyjścia i napotkał spojrzenie uśmiechniętego Sha Yuelianga. Ruszył ku niemu i już chciał się odezwać, lecz Sha go ubiegł.
– Panie przewodniczący Simo Tingu, nazywam się Sha Yueliang.
Zanim Sima Ting zdążył odpowiedzieć, Sima Ku znowu podniósł się na łóżku.
– Więc to ty jesteś ten pieprzony Sha Yueliang! To na ciebie wołają „Mnich"?
– Teraz jestem dowódcą zbrojnej drużyny Czarnych Osłów – odrzekł Sha. – Składam podziękowania braciom Sima za ich dzieło podpalenia mostu. Widzę, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny!
– A niech cię! – zdumiał się Sima Ku. – To ty jeszcze żyjesz? Co to za śmieszne wojenki sobie tu urządzasz?
– Ano, pułapki zastawiam – wyjaśnił Sha Yueliang.
– Pułapki, powiadasz? Udeptaliby cię na miazgę, gdyby nie moje ognisko – zauważył Sima Ku.
– Mam dobre lekarstwo na oparzenia. Każę moim ludziom ci je dostarczyć – rzekł Sha Yueliang z uśmiechem.
– Zorganizuj jakiś poczęstunek – zwrócił się Sima Ting do Yao Si. – Trzeba godnie ugościć pana dowódcę.
– Ale… dopiero co założyliśmy Stowarzyszenie – zaprotestował zakłopotany Yao Si. – Nie mamy ani grosza…
– Zgłupiałeś do reszty? – zdziwił się Sima Ting. – Armia cesarska nie służy tylko naszej rodzinie, w tej wsi jest jeszcze osiemset gospodarstw! Zbrojna drużyna pana Sha też nie jest naszą własnością – oni służą ludowi! Każda rodzina, każde gospodarstwo powinno nam dostarczyć nieco żywności i pieniędzy dla naszych wspólnych gości. My zafundujemy wino.
– Panie przewodniczący Simo, pan jest jak to przysłowiowe cielę, co dwie matki ssie! – rzekł Sha Yueliang z uśmiechem.
– A co mam robić? Jak mówi nasz pastor Malloy, jeśli ja nie pójdę do piekła, to kto zrobi to za mnie?
Pastor Malloy zdjął pokrywkę z garnka, wrzucił do wrzącej wody pęk świeżego makaronu, zamieszał pałeczkami i przykrył garnek z powrotem.
– Przydałoby się zwiększyć ogień – zwrócił się do matki, która zajmowała się dokładaniem do pieca.
Mama kiwnęła głową i wrzuciła do środka garść złotej, miękkiej i pachnącej pszenicznej słomy. Trzymając wciąż w ustach matczyny sutek, patrzyłem w kierunku tańczących płomieni i nasłuchiwałem skwierczenia płonących źdźbeł, wspominając niedawne zdarzenia. Otóż włożyli mnie do kosza, kładąc na plecach, lecz ja szybko obróciłem się na brzuch, by mieć lepszy widok na matkę, która wałkowała ciasto na makaron. Gdy się poruszała, dwie ogromne tykwy jej piersi tańczyły i podskakiwały – przyzywały mnie, wysyłały mi tajne sygnały. Ich czerwone niczym owoce jojoby niewielkie główki co pewien czas zbliżały się do siebie, jakby w pocałunku, a może szeptały coś między sobą? Przeważnie jednak podskakiwały w górę i w dół, gruchając do siebie jak dwa szczęśliwe gołąbki. Wyciągnąłem rączkę, chcąc ich dotknąć; ślina pociekła mi po brodzie. Nagle piersi matki stały się onieśmielone, spięte; pokryły się rumieńcem i kropelkami potu, które spłynęły wąskim strumykiem w dolinkę pomiędzy nimi. Dostrzegłem na ich skórze dwie tańczące plamki niebieskiego światła – był to odblask jarzących się oczu pastora Malloya. Z głębokich, ciemnoniebieskich oczodołów wyciągnęły się małe, żółtawo owłosione rączki – chciały mi zabrać mój pokarm! Żółte płomienie rozszalały się w moim sercu. Już otwierałem buzię do płaczu, lecz to, co zobaczyłem po chwili, przeraziło mnie jeszcze bardziej. Małe rączki cofnęły się, a w stronę piersi matki ruszyły większe łapy Malloya, te przyczepione do ramion. Stanął za nią, ogromny i paskudnymi łapskami schwytał moje białe gołąbki! Jego paluchy bezczelnie łaskotały ich delikatny puch, brutalnie podszczypywały, ściskały maleńkie główki. Moje biedne jabłuszka! Moje puszyste ptaszyny! Trzepotały rozpaczliwie skrzydełkami, w końcu skuliły się, skurczyły, zmalały tak bardzo, jak potrafiły. Wtem napęczniały gwałtownie, rozpostarły skrzydła, jakby chciały ulecieć daleko, daleko, na krańce świata, wysoko, w przejrzysty błękit, by żeglować wraz z chmurami, płynąć z wiatrem w pieszczocie słonecznych promieni, wtórować gwizdom wichru i słonecznej pieśni, a na koniec – opaść łagodnie na ziemię, skryć się w głębinach jeziora. Rozpłakałem się głośno, łzy zamgliły mi oczy. Ciała matki i pastora zakołysały się, matka jęknęła cicho.
– Puść mnie, ośle, dziecko płacze!
– Mały nicpoń – rzucił Malloy z niezadowoleniem. Matka wzięła mnie na ręce i zaczęła nerwowo kołysać.
– Skarbie mój – przemawiała przepraszającym tonem – mój syneczku, jakże mogłam tak zostawić moje kochanie, moje własne maleństwo, ciało z mojego ciała?
Mówiąc to, przytuliła mnie do białych gołąbków, a ja niecierpliwie, zachłannie, gwałtownie przyssałem się do jednego z nich. Otworzyłem usta, jak mogłem najszerzej, marząc, by stały się większe, ogromne niczym pysk węża. Pragnąłem tylko jednego: objąć całą pierś i nie pozwolić, by ktokolwiek inny dotykał mojego gołąbka.
– Spokojnie, dziecinko. – Mama łagodnie poklepała mnie w pośladki. Trzymałem jeden sutek w ustach, a rączkami sięgnąłem do drugiego. Przypominał białego królika o czerwonych oczach; gdy uszczypnąłem go w ucho, poczułem uderzenie małego serduszka.
– Łobuz – westchnął Malloy.
– Nie powinieneś go tak nazywać – zaprotestowała matka.
– Zasłużył sobie – odparł pastor.
– Chciałabym, żebyś go ochrzcił i nadał mu imię. Dziś kończy dokładnie sto dni.
– Ochrzcił? – spytał ironicznie Malloy, wprawnie zagniatając ciasto ręką. Zapomniałem już, jak to się robi. Nawet makaron robię tak, jak mnie nauczyła pewna muzułmanka…
– Czego jeszcze cię uczyła? – zainteresowała się matka.
– Nic między nami nie było – odrzekł Malloy.
– Nie kłam!
Mężczyzna roześmiał się ochryple, rozciągnął w rękach duży, miękki kawał ciasta i zaczął ubijać je dłonią na stolnicy.
– Powiedz prawdę! – nalegała matka.
Pam, pam – pastor klepał ciasto, po czym znów zabrał się do rozciągania. Ciasto przybierało to kształt cięciwy, to wyciąganego z nory węża – matka była zdumiona, że niezdarne, wielkie ręce cudzoziemca potrafią tak wprawnie wykonywać tę specyficznie chińską czynność.
– Może rzeczywiście nie jestem żadnym Szwedem, a cała moja nie-chińska przeszłość była tylko snem? Jak myślisz?
Matka uśmiechnęła się ironicznie.
– Pytałam, co cię łączyło z tą czarnooką muzułmanka, a ty zmieniasz temat.