Pastor Malloy zręcznie rozciągnął ciasto na równy placek, tak swobodnie, jakby to było dziecinną zabawą i zaczął potrząsać nim w powietrzu, to rozciągając je, to znów puszczając luźno; cienkie jak źdźbła słomy nitki ciasta skręcały się spiralnie, tworząc jedną wiązkę, a potem na powrót się rozdzielały, niczym rozczesywany koński ogon. Malloy popisywał się swoją techniką, wzbudzając podziw mojej matki.
– Kobieta, która potrafi tak robić kluski, musi być naprawdę dobra…
– W porządku, matko dzieciom, nie gadaj już tyle, tylko dołóż do ognia, ugotuję ci makaron.
– A kiedy już zjemy?
– Po jedzeniu ochrzcimy tego małego bękarta i nadamy mu imię – oznajmił pastor.
– Synowie, których miałeś z tą muzułmanką, to są prawdziwe bękarty – rzekła matka, udając gniewny ton.
W chwili gdy kończyła wypowiadać te słowa, Sha Yueliang i Sima Ting właśnie wznosili toast. W czasie przyjęcia uradzili wspólnie, że należące do bandy osły zamieszkają w kościele, członkowie bandy zostaną zakwaterowani u różnych rodzin, a co do kwatery głównej, Sha Yueliang osobiście wybierze odpowiednią siedzibę, kiedy tylko skończą jeść i pić.
Sha Yueliang, w towarzystwie czterech uzbrojonych strażników, prowadzony przez Yao Si, wkroczył do naszej zagrody. Jego pierwsze spojrzenie padło na moją najstarszą siostrę, Shangguan Laidi, która stała przy beczce pełnej wody i wpatrzona w odbicie swojej twarzy na tle błękitu nieba i białych obłoków czesała długie włosy. Po pięknym, spokojnym i urodzajnym lecie w jej ciele zaszły widoczne zmiany. Piersi znacznie się uwypukliły, suche, słabe włosy stały się grube i lśniące, zyskując głęboką, czarną barwę, talia stała się delikatna i gibka, a pośladki jędrne i wydatne. W ciągu stu dni zrzuciła suchą skórę chudego podlotka i zamieniła się w piękną młodą kobietę, niczym motyl, który wyszedł z poczwarki. Miała biały, długi nos, odziedziczony po matce, a także jej obfite piersi i krągłe, pełne życia pośladki. W oczach przeglądającej się w lustrze wody wstydliwej dziewicy mieszkała melancholia. Shangguan Laidi czesała jedwabiste włosy cienkim drewnianym grzebieniem, a jej wdzięczne odbicie tchnęło tysiącem smutków. Sha Yueliang patrzył jak zaczarowany.
– Tu będzie główna kwatera drużyny Czarnych Osłów – oznajmił zdecydowanym tonem.
– Shangguan Laidi, gdzie twoja matka? – spytał Yao Si.
Nie czekając na odpowiedź dziewczyny, Sha Yueliang odprawił Yao Si ruchem ręki. Podszedł do beczki, patrząc na moją siostrę, a ona patrzyła na niego.
– Poznajesz mnie, młodsza siostrzyczko? – zapytał.
Laidi spuściła głowę, jej policzki przysłoniły dwie różowe chmury. Odwróciła się i wbiegła do domu. Po piątym dniu piątego miesiąca moje starsze siostry przeniosły się do dawnej izby Shangguan Lü i Shangguana Fulu. Izba we wschodnim skrzydle, w której poprzednio mieszkały, służyła teraz jako magazyn zboża – przechowywano w niej trzydzieści sześć shi [12] prosa. Sha Yueliang poszedł za moją siostrą do izby, w której pozostałe sześć dziewcząt jeszcze spało na kangu.
– Nie bójcie się – rzekł z przyjaznym uśmiechem. – Jesteśmy partyzantami, walczymy z Japończykami i nie krzywdzimy zwykłych ludzi. Widziałaś, jak walczyliśmy – to była bohaterska walka, zajadła i tragiczna, zapamiętają ją przyszłe pokolenia. Nadejdzie dzień, kiedy ludzie będą opiewać nasze czyny…
Siostra spuściła głowę, bawiąc się warkoczem. Przypomniała sobie burzliwe wydarzenia piątego dnia piątego miesiąca i obraz mężczyzny, który skrawek po skrawku zdzierał z siebie resztki podartego munduru, stanął jej przed oczami.
– Młodsza siostrzyczko – nie, teraz już starsza siostrzyczko! Nasze spotkanie nie było przypadkowe! – oznajmił uroczyście i wyszedł z izby.
Siostra odprowadziła go do drzwi i obserwowała, jak wchodzi do pomieszczeń wschodniego, a potem zachodniego skrzydła domu. Wystraszywszy się spojrzenia zielonych oczu Shangguan Lü, wycofał się pośpiesznie z zachodniej izby, zasłaniając rękami nos.
– Ułóżcie to zboże w stertę pod ścianą i zróbcie tu trochę miejsca, urządźcie mi jakieś posłanie – polecił swoim podwładnym.
Siostra, opierając się o framugę, obserwowała poczynania tego przygarbionego, smagłego, chudego mężczyzny, który przypominał uderzone piorunem drzewo sofory.
– Gdzie twój ojciec? – zapytał.
– Piątego dnia piątego miesiąca jej ojciec został zabity przez japońskich diabłów… znaczy, przez armię cesarską – uprzedził ją gorliwie Yao Si przycupnięty pod ścianą. – Razem z nim zginął także jej dziadek, Shangguan Fulu.
– Jaką znowu armię cesarską?! Japońskie diabły! – wybuchnął Sha Yueliang, tupiąc z wściekłością na znak nienawiści do japońskiej armii. – Siostro, twoja strata jest moją stratą. Cierpienia twoich bliskich, głębokie jak morze przelanej krwi, pomścimy z całą pewnością! Kto teraz jest głową rodziny?
– Shangguan Lu – rzekł Yao Si.
W kościele odbywał się właśnie chrzest mój i Ósmej Siostry. Drzwi mieszkania pastora Malloya otwierały się wprost do wnętrza kościoła; na ścianach wisiały wyblakłe olejne obrazy, przedstawiające nagie uskrzydlone niemowlęta, pulchne niczym wielkie słodkie ziemniaki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to anioły. Na końcu sali stało zbudowane z cegieł podwyższenie, a za nim wisiała rzeźba z ciężkiego, twardego drewna daktylowca, przedstawiająca mężczyznę – czy to z powodu marnych umiejętności rzeźbiarza, czy też dużej twardości drewna figura słabo przypominała prawdziwą męską postać. Dużo później dowiedziałem się, że to Jezus Chrystus, wielki bohater i święty. W sali stało w nieładzie kilkanaście ławek, pokrytych kurzem i ptasimi odchodami. Matka weszła do kościoła, trzymając mnie i Ósmą Siostrę w ramionach. Wystraszone stadko wróbli poderwało się w powietrze; ptaszki obijały się o okna. Główne wrota kościoła wychodziły na ulicę – przez szczeliny w drzwiach matka dostrzegła zbite stado czarnych osłów.
Pastor Malloy trzymał drewnianą misę, wypełnioną ciepłą wodą, w której pływała gąbka z luffy. Znad misy unosiła się para, a pastor, przymykając oczy, zgięty pod ciężarem naczynia, szedł, wyciągając szyję i niepewnie macając stopami grunt. Zachwiał się, woda ochlapała mu twarz, lecz mimo to odzyskał równowagę. W końcu udało mu się postawić chrzcielną misę na podwyższeniu.
Matka zbliżyła się, trzymając nas w ramionach. Malloy wziął najpierw mnie i włożył do misy. Dotknąwszy stopami wody, podkurczyłem nóżki; mój płacz rozległ się echem w ponurym, pustym wnętrzu kościoła. Pod belkami sklepienia znajdowały się liczne jaskółcze gniazda, a w nich – pisklęta, które wystawiały główki przez otwory i obserwowały mnie czarnymi oczkami, podczas gdy ich rodzice wylatywali i wlatywali do kościoła przez porozbijane okna, przynosząc im w dzióbkach robaki. Malloy zwrócił mnie matce, a następnie ukląkł i jął mieszać wielką dłonią wodę w misie. Wiszący za podwyższeniem Jezus z daktylowego drewna przyglądał się nam z miłością; anioły goniły wróble, które fruwały od jednej belki sklepienia do drugiej, od ściany wschodniej do zachodniej i wokół drewnianych krętych schodów, prowadzących na zrujnowaną dzwonnicę, aż wreszcie przysiadły pod ścianami, by odpocząć. Przezroczyste krople potu lśniły na gładkich pośladkach aniołów. Woda pluskała w misie, pośrodku tworzył się wklęsły wir. Malloy sprawdził ręką temperaturę.
– Już się ochłodziła. Możesz go włożyć.
Rozebrali mnie do naga. Dzięki obfitości odżywczego mleka matki byłem pulchnym niemowlęciem o bardzo jasnej skórze. Gdyby tylko moja płaczliwa mina zamieniła się w zagniewaną albo gdybym uśmiechnął się łaskawie, a na plecach wyrosłyby mi skrzydełka, z pewnością zostałbym aniołem, a tłuste niemowlaki na ścianach stałyby się moimi braćmi. Gdy matka włożyła mnie do misy, natychmiast przestałem płakać – w ciepłej wodzie czułem się doskonale. Usiadłem w samym środku naczynia i zacząłem uderzać rączkami w wodę, gaworząc radośnie. Malloy wyłowił z wody swój miedziany krucyfiks i przyłożył mi do czółka, mówiąc: