– Od tej chwili stałeś się jednym z ukochanych dzieci Boga. Alleluja!
Pastor ujął nasiąkniętą wodą gąbkę i ścisnął ją nad moją głową.
– Alleluja! – powtarzała matka. – Alleluja!
Święcona woda lała się na moją główkę, a ja śmiałem się radośnie. Mama promieniowała wdzięcznością. Włożyła do misy Ósmą Siostrę i zaczęła delikatnie obmywać nasze ciałka gąbką, a pastor polewał nam główki czerpakiem z tykwy. Za każdym razem, gdy kolejna porcja wody spływała po moim ciele, śmiałem się wesoło, a siostra wydawała kilka płaczliwych okrzyków protestu. Chwytałem moją małą, mizerną starszą siostrzyczkę niezdarnymi rączkami.
– Oboje jeszcze nie mają imion – przypomniała mama. – Wybierz im jakieś.
– To poważna sprawa, daj mi więcej czasu do namysłu – rzekł pastor, odkładając gąbkę.
– Teściowa mówiła, że jeśli urodzę syna, powinnam go nazwać Shangguan Gou'er, czyli Piesek – podobno chłopcy o skromnych imionach lepiej się chowają – powiedziała matka.
Pastor Malloy pokręcił głową z dezaprobatą.
– Nie, nie, żadnych psów ani kotów, to nie tylko przeciwne boskiemu porządkowi, ale i naukom Konfucjusza – przecież mistrz powiedział, że jeśli nazwy nie są właściwe, język nie mówi prawdy.
– Mam pomysł – oznajmiła matka. – Jak myślisz, może by go nazwać Amen, Shangguan Amen?
– Jeszcze gorzej – zaśmiał się pastor. – Nic już nie mów, pozwól mi pomyśleć.
Wstał, założył ręce za plecami i zaczął się nerwowo przechadzać po kościele, tchnącym ruiną i opuszczeniem. Gorączkowe kroki pastora były odbiciem pośpiesznego ruchu myśli w jego głowie – kłębiły się w niej najróżniejsze imiona i przezwiska, stare i nowe, swojskie i obce, niebiańskie i ziemskie.
– Spójrz na waszego ojca chrzestnego – powiedziała matka, uśmiechając się do mnie. – Gdzie on szuka tych waszych imion? Denerwuje się tak, jakby miał za chwilę ogłosić czyjąś śmierć. Zmarło ośmiu braci swatki, śmierć ogłasza królik z klatki… – zanuciła cicho, podnosząc czerpak. Nabrała wody i zaczęła nas polewać.
Pastor, który po raz dwudziesty dziewiąty szedł w stronę zamkniętych głównych wrót, zatrzymał się w pół kroku.
– Mam! – krzyknął.
– Jakie? – spytała podekscytowana mama.
Odpowiedź pastora już wisiała w powietrzu, gdy od strony wrót rozległ się łoskot. Z zewnątrz dobiegał gwar ludzkich głosów, drzwi dygotały, ktoś krzyczał, ktoś z kimś głośno rozmawiał. Przestraszona matka podniosła się z czerpakiem w ręku, a Malloy przystawił oko do szpary w drzwiach. Nie wiedzieliśmy, co zobaczył, ale zauważyliśmy, że jego twarz poczerwieniała – z gniewu albo z niepokoju.
– Szybko! – zwrócił się nerwowo do matki. – Idźcie szybko na przedni dziedziniec.
Schylając się, by mnie podnieść, matka upuściła czerpak, który podskakiwał na posadzce z głuchym odgłosem, przypominającym kumkanie ropuchy w porze godowej. Siedząca nadal w misie Ósma Siostra rozpłakała się żałośnie. Drewniany skobel pękł na dwoje i upadł na podłogę. Oba skrzydła drzwi otworzyły się gwałtownie, do środka niczym pocisk wpadł uzbrojony mężczyzna z ogoloną głową, naparł na pierś Malloya i pchnął go tak silnie, że pastor wylądował aż pod tylną ścianą. Nad głową duchownego polatywał aniołek o gołej pupie. W chwili gdy skobel huknął o ziemię, wyślizgnąłem się z objęć matki i upadłem ciężko do misy, rozchlapując wodę naokoło i zgniatając niemal na śmierć Ósmą Siostrę.
Do środka wtargnęło pięciu zbrojnych członków bandy. Rozejrzeli się po pustej sali; ich arogancja nieco osłabła. Ten, który o mało nie pchnął Malloya w objęcia śmierci, podrapał się w głowę i rzekł:
– Jak to, skąd się tu wzięli ludzie? – Spojrzał na pozostałych. – Czy ten kościół nie został już dawno opuszczony? Co oni tu robią?
Malloy z rękami założonymi na piersi podszedł do mężczyzn. Wyglądał dostojnie i majestatycznie; na twarzach żołnierzy zamajaczył cień obawy i zmieszania. Gdyby pastor wygłosił teraz parę zdań w obcym języku i zamachał rękami, być może by się wycofali. Może wystarczyłoby kilka zdań po chińsku z obcym akcentem, by zostawili kościół w spokoju. Lecz biedny pastor przemówił w najczystszym, gdaczącym dialekcie Północno-Wschodniego Gaomi:
– Drodzy bracia, czego sobie życzycie? – po czym skłonił się przed pięcioma intruzami.
W kościele rozbrzmiewał mój płacz (Ósma Siostra, o dziwo, zamilkła) oraz gromki śmiech pięciu mężczyzn. Mierzyli Malloya wzrokiem z góry na dół, jakby był małpą w klatce. Jeden z nich, o krzywej wardze, wyciągnął rękę i skubnął długi włos, wyrastający z wnętrza pastorowego ucha.
– Małpa! Cha, cha! Prawdziwa małpa! – zaśmiał się drugi. Jeszcze inny powiedział:
– Patrzcie, ten małpiszon trzyma tu sobie kobietę!
– Protestuję! – krzyknął Malloy. – Ja protestuję! Jestem cudzoziemcem!
– Cudzoziemiec, słyszeliście? A to dopiero – rzekł „krzywa warga". – Ładny mi cudzoziemiec, co gada naszym gaomijskim dialektem. A mnie się zdaje, że jesteś małpio-ludzkim bękartem! No, koledzy, wprowadźcie osły.
Matka wzięła na ręce mnie i Ósmą Siostrę, podeszła do Malloya i złapała go za ramię.
– Chodźmy stąd, lepiej ich nie prowokować.
Pastor oswobodził ramię, ruszył w kierunku osłów i zaczął siłą wypychać je na zewnątrz. Osły wyszczerzyły zęby niczym psy i powarkiwały groźnie.
– Ejże, zostaw! – wrzasnął jeden z mężczyzn, spychając Malloya ramieniem na bok.
– Kościół jest domem bożym, to czysta, nieskalana ziemia, nie można tu trzymać osłów! – protestował pastor.
– Ty fałszywy zamorski diable – odezwał się blady mężczyzna o sinych wargach – moja babka mówiła, że ten człowiek – tu pokazał palcem Jezusa z daktylowego drewna – urodził się w stajni, a osioł to przecież bliski krewniak konia… Wasz bóg na pewno ma dług wdzięczności wobec koni, więc nie powinien mieć nic przeciwko towarzystwu osłów. Skoro stajnia może być izbą porodową, to czemu by nie urządzić w kościele oślej stajni? – Dumny ze swojego wywodu, patrzył na Malloya z zadowolonym uśmieszkiem.
Pastor zrobił na piersi znak krzyża.
– Panie… – zapłakał – o Panie, ukarz tych złych ludzi, ześlij na nich pioruny, jadowite węże, albo niech zginą od japońskich granatów!
– Ty zdradziecki psie! – warknął „krzywa warga" i wymierzył Malloyowi siarczysty policzek, a przynajmniej taki miał zamiar, lecz jego dłoń trafiła pastora prosto w orli nos.
Buchnęła świeża krew, uderzony wrzasnął boleśnie, po czym wzniósł ramiona do Chrystusa na krzyżu.
– Panie, Boże wszechmogący! – wykrzyknął.
Członkowie drużyny zadarli głowy i popatrzyli na pokryte kurzem i ptasimi odchodami drewniane ciało, po czym zwrócili spojrzenia ku zakrwawionej twarzy Malloya. W końcu ich wzrok zaczął błądzić po ciele mojej matki, pokrytym lepkimi śladami, jakby spacerowały po nim stada ślimaków. Mężczyzna, który popisywał się wcześniej wiedzą na temat okoliczności narodzin Chrystusa, wystawił różowy jak noga małża język i oblizał sine wargi. Dwadzieścia osiem osłów tłoczyło się już w kościele, niektóre przechadzały się leniwie, inne czochrały się o mury, sikały albo wyprawiały inne bezeceństwa; kilka obgryzało wapno ze ścian.