– Panie! – jęknął Malloy, lecz Bóg milczał…
Członkowie bandy brutalnie wyrwali mnie i Ósmą Siostrę z objęć matki i rzucili nas między osły. Matka ruszyła za nami jak wilczyca broniąca młodych, lecz mężczyźni ją powstrzymali. Zaczęli ją obmacywać; „krzywa warga" sięgnął łapą w stronę jej piersi. Mężczyzna o sinych ustach odepchnął go zazdrośnie i obiema rękami pochwycił moje białe gołąbki, moje najdroższe tykwy… Matka krzyknęła i wbiła mu paznokcie w twarz, lecz on tylko uśmiechnął się paskudnie i zaczął zdzierać jej ubranie.
To, co wydarzyło się później, na zawsze pozostanie największym koszmarem mojego życia. Podczas gdy w naszym domu Sha Yueliang umizgał się do mojej najstarszej siostry, a Gou San i jego banda chuliganów rozkładali maty i urządzali posłanie we wschodnim skrzydle, pięciu bandziorów, oddelegowanych do pilnowania zwierząt, rzuciło moją matkę na ziemię. Leżąc w samym środku stada osłów, ja i moja siostra płakaliśmy aż do ochrypnięcia. Malloy podskoczył, złapał połowę pękniętego skobla i uderzył nim w głowę jednego z napastników. Inny chwycił broń i strzelił pastorowi w nogi. Rozległ się huk; rój śrutowych kulek wbił się w ciało pastora, rozpryskując w powietrzu krople krwi, wielkie jak perły. Skobel wypadł Malloyowi z ręki; pastor padł na kolana, wpatrując się w zapaskudzoną przez ptaki figurę Jezusa i mamrotał coś w swoim dawno zapomnianym szwedzkim języku. Słowa wyfruwały mu z ust niczym stada motyli. Tymczasem żołnierze po kolei gwałcili moją matkę, a osły kolejno obwąchiwały mnie i Ósmą Siostrę. Ich dźwięczne porykiwania wydostawały się przez sklepienie kościoła na zewnątrz i ulatywały wysoko, w chłodne przestrzenie nieba. Na obliczu drewnianego Jezusa połyskiwały krople potu. Członkowie bandy, nasyciwszy swój apetyt, wyrzucili matkę, starszą siostrę i mnie na ulicę. Osły pognały za nami, ale rozbiegły się od razu, zwietrzywszy zapach oślicy. Gdy żołnierze poszli po osły, pastor, powłócząc nogami dziurawymi jak gniazda os, popełzł po stopniach wytartych przez niezliczone kroki własnych stóp na szczyt dzwonnicy. Opierając się rękami o parapet, podniósł się i wyjrzał przez dziurawe kolorowe szyby. Zobaczył panoramę wsi Dalan w Północno-Wschodnim Gaomi – miejsca, gdzie spędził kilkadziesiąt lat życia, pozostawiając niezliczone ślady swojej obecności. Patrzył na równe szeregi zagród i krytych strzechami domostw, jasnoszare szerokie alejki, zielone, gęste korony drzew, przypominające obłoki szmaragdowej mgły, rzeki i strumienie, wijące się wśród wiejskich zabudowań, lustrzaną taflę jeziora, bujne zarośla trzcin, sadzawki obrośnięte kępami traw, czerwonawe bagna – ogrody dzikiego ptactwa, na daleki krajobraz, rozpięty między niebem a ziemią, niczym ogromny pejzaż namalowany na zwoju, złotą sylwetkę grzbietu górskiego, zwanego Leżącym Bykiem, na piaszczyste, porośnięte soforami wzgórza. Opuścił głowę i spojrzał w dół, na ulicę, gdzie leżała Shangguan Lu w towarzystwie dwojga płaczących dzieci; z nagim brzuchem przypominała wyrzuconą na brzeg rybę. Ogromny smutek wezbrał mu w sercu, łzy zamgliły spojrzenie. Umoczył palec we krwi sączącej się z ran i napisał na jasnoszarej ścianie dzwonnicy cztery ideogramy:
Złoty Chłopiec (Jintong) i Jadeitowa Dziewczynka (Yunü).
Z okrzykiem „Boże, przebacz!" pastor Malloy rzucił się w dół z kościelnej wieży i padł na ceglany bruk niczym ogromny ptak ze złamanymi skrzydłami. Jego mózg, który rozbryznął się dookoła, plamiąc chodnik, przypominał ptasie odchody.
12
Zbliżała się zima. Matka zaczęła nosić pikowaną kurtkę z niebieskiego atłasu. Kurtka należała do Shangguan Lü i została uszyta z okazji jej sześćdziesiątych urodzin przez specjalnie zaproszone tego dnia cztery stare kobiety, matki wielu synów, babki wielu wnucząt. Miała być strojem pogrzebowym Shangguan Lü, lecz tymczasem służyła za zimowe okrycie dla jej córki. Z przodu mama wycięła dwa otwory, by móc swobodnie podać mi pierś zawsze, gdy domagałem się mleka. Tamtego jesiennego dnia, gdy Malloy skoczył z dzwonnicy, dnia, którego wspomnienie do dziś budzi moją wściekłość, piersi matki doznały wielu zniewag. Jednak najgorsze szybko minęło, a drogocenne tykwy okazały się niezniszczalne, tak jak niektórzy ludzie, którzy pomimo zaawansowanego wieku wydają się młodzi, albo jak sosny, które przez cały rok pozostają zielone. Aby zakryć piersi przed ludzkimi spojrzeniami, a przede wszystkim by uchronić je przed chłodem i utrzymywać mleko w stałej temperaturze, mama naszyła na otworach pomysłowe klapki z czerwonego płótna, które niczym kotary zasłaniały jej skarby. Sprytny sposób mojej matki przeszedł do tradycji – w Dalanie podobne kurtki do dziś noszą karmiące kobiety, lecz otwory na piersi mają bardziej okrągły kształt, a zasłonki szyje się z delikatniejszego materiału i haftuje w jaskrawe kwiaty.
Moje zimowe ubranie składało się z grubej torby, uszytej z bardzo mocnego żaglowego płótna, którą można było ściągnąć u góry taśmą, a pośrodku – przytroczyć paskami. Gdy matka chciała mnie nakarmić, przesuwała torbę na brzuch i przystawiała mnie do piersi. W czasie ssania wisiałem w torbie w pozycji klęczącej, a moja głowa przylegała do matczynej klatki piersiowej – odwracając się w prawo, mogłem się przyssać do lewej brodawki, a odwracając się w lewo, zyskiwałem dostęp do prawej. Miałem więc zapewnioną prawdziwą „obustronną korzyść". Niestety, moja torba miała jedną wadę: nie miałem swobodnych rąk, toteż nie mogłem już, ssąc jedną pierś, przytrzymywać rączką drugiej, tak jak przywykłem to robić przedtem. Już dawno pozbawiłem Ósmą Siostrę przywileju ssania – gdy tylko zbliżała się do sutka, odpychałem ją i kopałem, doprowadzając niewidomą dziewczynkę do płaczu. Żywiła się więc kleikiem. Moim starszym siostrom bardzo się to nie podobało.
Tamtej długiej, surowej zimy karmienie piersią wiązało się dla mnie z ogromnym niepokojem i sprzecznymi emocjami: gdy tylko chwyciłem w usta lewą pierś, moje myśli obsesyjnie krążyły wokół prawej. Przerażała mnie świadomość, że czyjaś owłosiona ręka w każdej chwili może się wsunąć przez otwór w kurtce i zabrać mi tę chwilowo nieużywaną pierś. Pod wpływem tego przemożnego lęku często zmieniałem piersi – zaczynałem ssać lewą, po czym niemal natychmiast chwytałem prawą; ledwie otworzyłem prawą śluzę, zwracałem się ku lewemu strumieniowi. Matka patrzyła na mnie ze zdumieniem, a gdy w końcu spostrzegła, że ssąc jedną pierś, uporczywie wpatruję się w drugą, natychmiast zrozumiała, co mnie trapi. Całując mnie po twarzy chłodnymi wargami, przemówiła czule:
– Jintong, mój maleńki skarbie, mamine mleko jest tylko dla ciebie, nikt ci go nie zabierze…
Słowa mamy ulżyły mi, lecz nie poczułem się całkowicie bezpieczny. Wciąż wyczuwałem obecność tych włochatych rąk, które czaiły się gdzieś w pobliżu, czekając na okazję.
Rankiem padał lekki śnieg. Mama włożyła swój strój karmiącej kobiety i przytroczyła sobie do pleców przytulną torbę ze mną w środku, a następnie kazała starszym siostrom pownosić do piwnicy czerwone rzepy. Nie wiedziałem, skąd się wzięły i nie obchodziło mnie to, byłem natomiast zafascynowany ich kształtem: każdy korzeń miał spiczasty koniuszek, a dalej raptownie puchł w pękatą bulwę. Kojarzyły mi się z kobiecymi piersiami, co sprawiło, że pomyślałem o jedzeniu. Do lśniących oleiście drogocennych tykw i do jedwabistopiórych białych gołębi dołączyły niniejszym czerwone rzepy – każda z tych rzeczy różniła się od pozostałych kolorem, fakturą i temperaturą, ale wszystkie w jakiś sposób przypominały piersi i w zależności od pory roku i aktualnego nastroju mogły grać rolę mojego prywatnego symbolu.