Tej nocy Sha nie zmrużył oka. Przechadzał się nieustannie po podwórzu, pokasłując i pogwizdując od czasu do czasu. Gwizdał znakomicie, naśladując głosy rozmaitych ptaków. Oprócz gwizdania i pokasływania dawał też popisy wokalne, wyśpiewując dawne arie operowe i współczesne antyjapońskie piosenki. Raz śpiewał o niewiernym mężu, zwanym Chen Shimei, skazanym na śmierć przez władze Kaifengu, raz wymachiwał mieczem i ścinał karki zamorskim diabłom. By skutecznie zagrodzić pijanemu bohaterowi antyjapońskiego ruchu oporu wejście do domu, matka założyła dodatkowy rygiel. Mimo to nie poczuła się całkiem bezpiecznie, więc zabarykadowała drzwi wszystkim, co była w stanie przesunąć: miechami, skrzyniami na ubrania, cegłami… Następnie przytroczyła sobie na plecach torbę ze mną w środku i zaczęła się przechadzać tam i z powrotem po domu, z tasakiem w ręku, z zachodniego skrzydła na wschodnie i z powrotem. Ani jedna siostra nie zdjęła futra. Leżały stłoczone obok siebie, na ich nosach połyskiwały kropelki potu. Hałasy Sha Yuelianga nie przeszkadzały im w smacznym śnie. Ślina z ust Siódmej Siostry Shangguan Qiudi kapała na futro z łasicy, należące do Drugiej Siostry, Shangguan Zhaodi. Szósta Siostra, Shangguan Niandi, spała jak jagnię, wtulona w niedźwiedzie futro Trzeciej Siostry, Shangguan Lingdi. Teraz, po latach, widzę wyraźnie, że walka matki z Sha Yueliangiem była przegrana od samego początku. Sha oswoił moje siostry za pomocą zwierzęcych skór – stworzyły jednolity front i stanęły murem za nim, a matka, straciwszy poparcie mas, została skazana na los samotnego wojownika.
Następnego dnia, niosąc mnie na plecach, popędziła jak wicher do Trzeciego Fana, by oznajmić mu, że w ramach wdzięczności dla Ciotki Sun za odebranie porodu zamierza oddać Laidi za żonę najstarszemu z jej głuchoniemych wnuków – temu, który tak bohatersko walczył z wronami, wymachując długim mieczem. Następnego dnia po ogłoszeniu zaręczyn miało się odbyć przekazanie posagu, a kolejnego – ceremonia ślubna. Trzeci Dziadek Fan patrzył na matkę w osłupieniu.
– Nie martw się o szczegóły, wuju – rzekła matka – już przygotowałam wino dla swatki Xie, poproszę cię tylko o przekazanie go.
– Co to za dziwne swaty? Chcesz postawić wszystko na głowie? – spytał Trzeci Dziadek Fan.
– Zgadza się – potwierdziła matka.
– Dlaczego?
– Nie pytaj, wuju, proszę. Po prostu przyślij tego niemowę do naszego domu dziś w południe z podarkiem zaręczynowym.
– Z jakim podarkiem? Co oni mają do podarowania?
– Wszystko mi jedno, niech przyniesie cokolwiek.
Pośpieszyliśmy z powrotem. Po drodze serce matki drżało z lęku i troski. Jej obawy były całkowicie uzasadnione – gdy tylko weszliśmy na podwórze, naszym oczom ukazało się stadko tańczących i śpiewających zwierzaków. Były tam łasica, niedźwiedź, sarna, pies, owca i królik, tylko kuny nie było widać. Kuna z lisem na szyi siedziała na stercie worków z ziarnem we wschodniej izbie i wpatrywała się w dowódcę, który przycupnął na podłodze i czyścił swoją strzelbę i tykwę na proch. Matka ściągnęła Laidi z worków.
– Komendancie Sha – rzekła zimno – ona ma już swojego opiekuna. Wy, partyzanci, chyba nie zwykliście porywać żon mężom, prawda?
– To chyba oczywiste – odparł Sha Yueliang beznamiętnie.
Matka wyciągnęła Najstarszą Siostrę z izby.
Dokładnie w południe zawitał do naszego domu najstarszy wnuk rodziny Sun, trzymając w ręku dzikiego królika. Miał na sobie kusą watowaną kurtkę, spod której u dołu wystawał goły brzuch, a u góry – długa szyja; przykrótkie rękawy zakrywały jego długie, grube ręce tylko do połowy. Kurtka nie miała ani jednego guzika, więc chłopak przepasał się konopnym sznurkiem. Skłonił się, uśmiechając się głupkowato, po czym oburącz podniósł królika, prezentując go matce. Trzeci Fan, który towarzyszył głuchoniememu, oznajmił:
– Wdowo po Shangguanie Shouxi, spełniłem twoje życzenie.
Matka spojrzała na dzikiego królika; z pyska zwierzęcia wciąż sączyła się strużka świeżej krwi. Stała przez dłuższą chwilę jak sparaliżowana.
– Wuju – odezwała się w końcu – proszę, zostańcie u nas, obaj. – Tu wskazała na głuchoniemego. – Uduszę wam królika z marchewką na zaręczynową kolację.
Nagle od strony wschodniej izby rozległy się głośne zawodzenia. Laidi najpierw płakała jak mała dziewczynka, cienko i wrzaskliwie, po kilku minutach zaczęła wydawać z siebie gardłowe wycia, przetykane paskudnymi, mrożącymi krew w żyłach przekleństwami, a po kolejnych kilkunastu minutach płacz ustąpił miejsca suchemu pojękiwaniu, bez łez.
Shangguan Laidi siedziała na brudnej podłodze przed kangiem we wschodniej izbie, nie zważając na drogocenne futro. Patrzyła przed siebie szeroko otwartymi, suchymi oczyma, jej otwarte usta przypominały wyschniętą studnię, z której co chwila wydobywał się ochrypły jęk. Pozostałe sześć sióstr pochlipywało cicho; łzy kapały na niedźwiedzią skórę, tańczyły na sierści sarny, lśniły na futrze łasicy, moczyły skórę barana i plamiły jagnięce futerko.
Trzeci Fan wetknął głowę do izby; jego oczy rozszerzyły się, a usta zadrżały, jakby zobaczył ducha. Wycofał się i uciekł biegiem.
Głuchoniemy Sun stał w głównej izbie naszego domu, kręcił głową i przyglądał się wszystkiemu dookoła. Oprócz głupkowatego uśmiechu na jego twarzy malował się wyraz nieprzeniknionego zamyślenia, skamieniałe poczucie opuszczenia i obojętny smutek. Po chwili wyczytałem w niej także budzący lęk gniew. Matka przekłuła drutem pyszczek królika i powiesiła martwe zwierzę na framudze. Ignorując wrzaski Najstarszej Siostry oraz dziwaczną minę głuchoniemego, wzięła zardzewiały nożyk i zaczęła obdzierać królika ze skóry. Sha Yueliang ze strzelbą na plecach wyszedł ze wschodniej izby.
– Komendancie Sha – rzekła matka, nie odwracając głowy – moja najstarsza córka dziś się zaręczyła, a ten oto królik jest darem od jej narzeczonego.
– Cóż za wspaniały prezent! – Sha Yueliang roześmiał się.
– Dziś zaręczyny, jutro zajmiemy się posagiem, a pojutrze ślub – poinformowała go matka, wbijając nóż w króliczą szyję, po czym odwróciła się i wbiła spojrzenie w Sha Yuelianga. – Nie zapomnij przyjść na weselne wino – dodała.
– Nie zapomnę – odrzekł Sha Yueliang. – Z całą pewnością nie zapomnę – obiecał, odwrócił się na pięcie i wyszedł przez bramę, głośno gwiżdżąc, ze strzelbą na plecach.
Matka nadal oprawiała królika, lecz w widoczny sposób nie była skupiona na tej czynności. W końcu powiesiła go na framudze i weszła wraz ze mną do izby.
– Laidi – oznajmiła głośno – między matką i dzieckiem nie ma miłości bez nienawiści. Teraz możesz mnie nienawidzić!
Wypowiedziawszy te gniewne słowa, załkała bezgłośnie. Łzy popłynęły po jej policzkach, ramiona zwisły bezsilnie. Wzięła się do krojenia rzep. Ciach! Rzepa pękła na dwoje, ukazując białozielonkawy miąższ. Ciach! Cztery części. Ciach! Ciach! Ciach! Cięła coraz szybciej, z coraz większą pasją. Na desce do krojenia leżało już mnóstwo poćwiartowanych korzeni. Matka ostatni raz podniosła tasak; opadając, sprawiał wrażenie, jakby płynął w powietrzu, w końcu wyśliznął jej się z dłoni i wylądował na stercie pokrojonych warzyw. Po izbie rozchodziła się kwaskowa woń rzepy.
Głuchoniemy Sun pokazał matce dłoń z wyprostowanym kciukiem w geście wielkiego podziwu.
– Idź już – rzekła matka do młodego Suna, który w odpowiedzi zamachał rękami i zatupał w miejscu. – Idź już, chcę, żebyś sobie poszedł! – powtórzyła podniesionym głosem, pokazując w kierunku domu Sunów.
Gdy w końcu zrozumiał, o co chodzi, zrobił do mnie głupią, dziecinną minę; wąsik na jego grubej górnej wardze przypominał smugę zielonej farby olejnej. Następnie zaczął naśladować ruchy człowieka wspinającego się na drzewo, potem wzlatującego ptaka, na koniec – małego ptaszka trzepoczącego się w zaciśniętej dłoni. Uśmiechnął się, pokazał na mnie, po czym postukał palcem we własną pierś w okolicy serca.