Выбрать главу

– Rozumiem, matko, rozumiem! – zapewniła Shangguan Lu z oddaniem.

Spojrzała na brunatne plamy na przeciwległej ścianie i poczuła niewysłowiony żal. To było trzy lata temu, po tym, jak urodziła swoją siódmą córkę, Shangguan Qiudi – jej mąż Shangguan Shouxi wpadł w taką wściekłość, że rzucił w żonę młotkiem, raniąc ją w głowę – stąd te krwawe ślady. Teściowa przyniosła niewielki koszyk i postawiła u jej boku. Głos kobiety płonął niczym ognisko w ciemności, rozsiewając cudowny blask:

– Powtarzaj za mną: dziecko w moim brzuchu jest drogocennym synem! Szybko, powtarzaj!

Koszyk był pełen orzeszków ziemnych w skorupkach.

Dobra twarz teściowej, cudowny głos tej pół bogini, pół kochającej matki, poruszały Shangguan Lu do głębi. Ze łzami wzruszenia w oczach powtarzała:

– Dziecko w moim brzuchu jest drogocennym synem! Moim synem…

Teściowa wysypała jej na dłoń kilka orzeszków.

– Powiedz: orzeszki, orzeszki, ziemne orzeszki, są synowie, są córeczki, yin i yang w równowadze!

Ściskając orzeszki w dłoni, Shangguan Lu z wdzięcznością powtarzała słowa teściowej.

– Orzeszki, orzeszki, ziemne orzeszki, są synowie, są córeczki, yin i yang w równowadze!

Shangguan Lü skłoniła głęboko głowę.

– O Bodhisattwo, o Panie Niebios, błogosławcie ją, miejcie ją w swojej opiece! Radość niech zapanuje w rodzinie Shangguan! Matko Laidi, łuskaj orzeszki, aż nadejdzie czas! Nasza oślica rodzi małe oślątko, to jej pierwsze młode, nie mogę już dłużej być z tobą!

– Idź, matko… – rzekła synowa ze wzruszeniem w głosie. – Niech Pan Niebios błogosławi naszą oślicę, niech jej ześle dobry poród…

Shangguan Lü westchnęła i chwiejnym krokiem wyszła z izby.

3

Wnętrze mieszczącej się w zachodnim skrzydle stajni oświetlała jedynie brudna lampka na olej sojowy, ustawiona na kamiennych żarnach. Żółtawy płomień migotał niespokojnie, z koniuszka unosiły się spiralne smużki czarnego dymu, zapach palonego oleju mieszał się z wonią oślego kału i moczu. Powietrze było duszne i ciężkie od brudu. W pobliżu żaren stało zielonkawe kamienne koryto. Między korytem a żarnami leżała rodząca oślica rodziny Shangguan.

Shangguan Lü, wchodząc do stajni, dostrzegła jedynie migoczący płomyk lampy. Z ciemności dobiegło ją niespokojne pytanie Shangguana Fulu:

– I co, już urodziła?

Shangguan Lü odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos męża i zacisnęła wargi w milczeniu. Minęła leżącą na ziemi oślicę, obok której klęczał Shangguan Shouxi, masując jej wydęty brzuch. Podeszła do okna i z pasją zerwała pokrywający je brudny papier. Kilkanaście złotych promieni rozświetliło przeciwległą ścianę. Odwróciła się i podeszła do żaren, zdmuchnęła olejną lampkę. Rozeszła się silna woń przypalonego oleju, zagłuszając wszystkie inne. Na ciemnej, tłusto lśniącej twarzy Shangguana Shouxi zagrały złociste błyski; dwoje smolistoczarnych oczu zamigotało jak rozżarzone węgielki. Spojrzał z przestrachem na matkę.

– Mamo – powiedział cicho – lepiej bierzmy nogi za pas, wszyscy ze Szczęśliwej Rezydencji już uciekli, Japońcy zaraz tu będą!

Shangguan Lü spojrzała na niego z dezaprobatą, w jej oczach czaił się wyrzut: co z ciebie wyrosło? Unikając wzroku matki, syn zwiesił głowę, ukrywając mokrą od potu twarz.

– Kto powiedział, że Japońcy tu idą? – zapytała matka groźnie.

– Starosta Szczęśliwej Rezydencji strzelał na alarm… – wyjąkał Shangguan Shouxi, ocierając twarz grzbietem dłoni, do której przylgnęła spora ilość oślej sierści.

W porównaniu z masywną ręką Shangguan Lü jego własna była wiotka i słaba. Wargi mężczyzny, drżące jak u głodnego niemowlęcia przy piersi, uspokoiły się; podniósł głowę i nasłuchiwał, strzygąc filigranowymi uszami.

– Mamo, tato, słuchajcie! – rzekł.

Zachrypnięty głos Simy Tinga z wolna przetoczył się po stajni.

– Dziadowie i babki, ciotki i wujowie, synowe i zięciowie, siostry i bracia! Uciekajcie, jeśli wam życie miłe! Biegnijcie na nieużytki, kryjcie się na polach, bo wróg już nadciąga! Uwierzcie mi, to nie kłamstwa, to wszystko najprawdziwsza prawda! Nie wahajcie się, rodacy, zostawcie te stare chałupy, co wam po nich – ratujcie samych siebie! Póki żyjecie, górska trawa pozostanie zielona, a świat będzie kręcił się dalej! Ratujcie się, póki nie jest za późno!

Shangguan Shouxi skoczył na równe nogi.

– Mamo, słyszałaś? Uciekajmy, uciekajmy razem ze wszystkimi! – gorączkował się.

– Uciekajmy? A dokąd tu uciekać? – odparła z irytacją Shangguan Lü. – Ci z Rezydencji niech sobie uciekają, ale my? My, Shangguanowie, kujemy żelazo i uprawiamy ziemię. Nie jesteśmy nic winni cesarzowi ani krajowi. Kto nami rządzi, tego jesteśmy poddanymi! Czy ci Japończycy to nie ludzie? Zajęli już cały północny wschód, ale co poczęliby bez ludu, który dla nich uprawia ziemię, płaci dzierżawę? A ty? Jesteś w końcu jego ojcem i głową tej rodziny, gadaj, mam rację czy nie?

Shangguan Fulu rozciągnął usta ni to w uśmiechu, ni to w nerwowym grymasie, ukazując dwa rzędy mocnych, żółtych zębów.

– No, pytam się ciebie – popędziła go gniewnie – a ty tylko szczerzysz zęby! Z ciebie to i pierdnięcie trzeba wałkiem wyciskać!

– Mnie pytasz? Chcesz uciekać, to uciekamy, chcesz zostać, zostajemy! – odparł Shangguan Fulu z płaczliwą miną.

Shangguan Lü westchnęła.

– Co ma być, to będzie. Jak źle będzie i tak nic nie poradzimy. Czego się gapisz? Masuj jej brzuch!

Shangguan Shouxi poruszał wargami, zbierając odwagę, by się odezwać.

– Urodziła już? – zapytał w końcu, głośno, lecz niepewnie.

– Prawdziwy mężczyzna się nie rozprasza. Zajmij się oślicą, żona to nie twój interes – przywołała go do porządku Shangguan Lü.

– Ale to moja żona… – wymamrotał pod nosem jej syn.

– A kto mówi, że nie?

– Tym razem pewnie będzie chłopak – rzekł Shangguan Shouxi.

– Brzuszysko ma wielkie, że aż strach!

– Ech, ty, co z ciebie za pożytek… – westchnęła zrezygnowana Shangguan Lü. – O Bodhisattwo, miej nas w swojej opiece!

Shangguan Shouxi chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zagniewane spojrzenie matki zamknęło mu usta.

– Wy dwaj róbcie, co do was należy, a ja pójdę na ulicę się rozejrzeć – zarządziła Shangguan Lü. – A ty dokąd się wybierasz? – złapała męża za ramię i usadziła z powrotem obok oślicy. – Nie ma tam dla ciebie nic ciekawego! – fuknęła ze złością. – Masuj jej brzuch, to jej pomoże szybciej urodzić! O Bodhisattwo, o Panie Niebios! Mężczyźni z rodu Shangguan zawsze byli mocni jak żelazo i twardzi jak stal – w kogo się wdali ci beznadziejni tchórze?!

Shangguan Fulu pochylił się nad oślicą, wyciągnął ręce, tak samo drobne, jak u syna i jął masować drgający brzuch zwierzęcia. Klęczeli po obu stronach, ojciec i syn, patrząc na siebie i szczerząc zęby w identycznym grymasie; wyglądali jak bracia-towarzysze niedoli. Pracowali na przemian, podobni do malców siedzących na dwóch przeciwległych końcach huśtawki. W przód i w dół, w tył i w górę – ich dłonie ślizgały się bezużytecznie po powierzchni oślej skóry, brakowało mocy i sensu w byle jakich, leniwych ruchach rąk, miękkich jak wata, wiotkich jak źdźbła trzciny. Stojąca z tyłu Shangguan Lü z rezygnacją pokręciła głową, po czym sięgnęła ręką i mocnym chwytem, jak żelaznymi szczypcami, ucapiła męża za szyję, zmuszając go do wstania.