– Od dzisiaj chodzimy po wodę do rzeki – oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu Druga Siostra, patrząc na matkę.
Matka nie zaprotestowała. Trzecia Siostra, Lingdi, zmarszczyła brwi. Narzekając na znienawidzony smak rzepy na wodzie, powróciła do tematu sprzedaży osła i kupna mięsa.
– Wszędzie mróz i pełno śniegu – rzekła matka drwiąco. – Dokąd chcesz iść sprzedać tego osła?
– To może zapolujmy na dzikie króliki – zaproponowała Trzecia Siostra. – Wszędzie mróz i pełno śniegu – to znaczy, że trudniej im uciekać.
– Dzieci, zapamiętajcie sobie raz na zawsze – zezłościła się matka – nie chcę tu widzieć żadnych dzikich królików!
Prawdę mówiąc, tamtej surowej zimy mnóstwo ludzi żywiło się dzikimi królikami i zaczynało mieć tego dość. Zwierzątka te czołgały się w głębokim śniegu niczym olbrzymie, tłuste gąsienice i nawet kobiety o miniaturowych stópkach, okaleczonych na skutek krępowania, łowiły je bez trudu. Był to złoty czas dla lisów rudych i stepowych – z powodu wojny wszystkie strzelby zostały skonfiskowane przez różne grupy partyzantów, toteż wieśniacy byli pozbawieni broni palnej. Wśród ludzi panowały też dużo gorsze niż zwykle nastroje, dlatego lisy nawet w szczycie sezonu myśliwskiego nie musiały się obawiać o życie. W długie, ciągnące się w nieskończoność zimowe noce swawoliły w najlepsze na mokradłach. Wszystkie lisice pozachodziły w ciążę, a ich mrożące krew w żyłach wrzaski nie dawały wieśniakom spokoju.
Trzecia i Czwarta Siostra zawiesiły na koromyśle wielkie drewniane wiadro i poszły nad Rzekę Wodnego Smoka w towarzystwie Drugiej Siostry, uzbrojonej w spory żelazny młot. Przechodząc obok domostwa rodziny Sun, odruchowo zajrzały na dziedziniec – był ponury i opuszczony, bez najmniejszego śladu ludzkiej obecności. Zapadając się w głębokim śniegu, brnęły w kierunku rzeki, z krzaków przyglądało im się kilka zdziczałych psów. Skośne promienie słońca z południowego wschodu odbijały się od zamarzniętej powierzchni wody, tworzącej oślepiającą płaszczyznę. W pobliżu brzegu lód był biały, trzeszczał i chrupał pod stopami jak suche ciastka, a pośrodku miał barwę jasnoniebieską oraz twardość i gładkość lustra. Siostry posuwały się niepewnie. Czwarta Siostra poślizgnęła się, a gdy Trzecia usiłowała uchronić ją przed upadkiem, przewróciły się obie. Wiadro i młotek uderzyły z hukiem o lód, dziewczęta rozchichotały się.
Druga Siostra wybrała najczystsze miejsce i zabrała się do rozbijania lodu. Jej szczupłe ręce uniosły w górę młot, przekazywany w rodzinie Shangguan z pokolenia na pokolenie. Żelazo uderzyło w twardą pokrywę z przenikliwym, ostrym jak nóż brzękiem, który doleciał aż do okien naszego domu i sprawił, że papierowe pokrycia zaszeleściły.
– Jintong, mój malutki – powiedziała matka, głaszcząc mnie po blond czuprynce i gładząc futrzaną kurtkę – starsze siostrzyczki poszły rąbać lód. Zobaczysz, wyrąbią wielki przerębel i przyniosą nam całe wiadro wody, do połowy pełne świeżych ryb!
Ósma Siostra, owinięta w swoje rysie futerko, leżała skulona w kącie kangu, uśmiechając się blado, niczym maleńka, puchata bodhisattwa Guanyin. Za pierwszym uderzeniem Drugiej Siostrze udało się wyrąbać białe wgłębienie wielkości pestki brzoskwini; kilka wiórków lodu przylgnęło do młota. Z wysiłkiem uniosła narzędzie po raz drugi i opuściła je chwiejnie w dół. Na lodzie pojawiło się jeszcze jedno białe wgłębienie, co najmniej o metr od poprzedniego. Gdy liczba wgłębień urosła do dwudziestu paru, Shangguan Zhaodi dyszała ciężko, wypuszczając z ust gęste, długie smugi pary. Podniosła młot jeszcze raz, wytężając wszystkie siły, które wraz z uderzeniem w lód wyczerpały się ostatecznie. Siostra padła na twarz. Pobladła, lecz jej wargi poczerwieniały, oczy zasnuła mgła, na nosie połyskiwały krystaliczne krople potu.
Trzecia i Czwarta Siostra mamrotały między sobą, niezadowolone z braku osiągnięć Drugiej. Nad rzeką zerwał się północny wiatr, lodowaty i ostry jak nóż; ściął ich twarze. Druga Siostra wstała, splunęła kilka razy w środek dłoni i chwyciła młot. Uderzyła. Po dwóch kolejnych bezskutecznych próbach znowu padła na lód.
Gdy zrezygnowane siostry zakładały wiadro na koromysło, myśląc o tym, że po powrocie do domu będą znów skazane na picie wody ze stopniałego śniegu i lodu i gotowanie na niej, po zamarzniętej rzece przygalopowało kilkanaście koni ciągnących sanie, wzbijając kopytami lodowaty pył. Jeźdźcy przybyli z południowego wschodu, a odbity od lodowej tafli tęczowy blask sprawił, że Drugiej Siostrze wydało się, iż zeszli na ziemię po ukośnych promieniach słońca. Przybysze lśnili jak złoto i pędzili szybko jak błyskawice. Końskie kopyta migotały srebrzyście, skrobiąc podkowami lód, mroźne drzazgi pryskały naokoło, kłując siostry w policzki. Dziewczyny stanęły jak wryte, wpatrzone w jeźdźców, zbyt osłupiałe, by myśleć o ucieczce. Przybysze okrążyli je, po czym zatrzymali się z poślizgiem. Siostry zauważyły, że sanie mają kolor morelowy i że pokryto je grubą warstwą oleju tungowego, przypominającą barwne szkliwo. Na każdych saniach siedziało po czterech mężczyzn w puchatych lisich czapach na głowach. Mieli oszronione brody, brwi, rzęsy i przody czapek, z ich ust i nozdrzy unosiły się obłoki gęstej pary. Nogi koni o filigranowych, wdzięcznych sylwetkach porastała długa sierść. Wygląd i spokojne zachowanie tych zwierząt zasugerowały moim siostrom, że patrzą na legendarne mongolskie kuce. Z drugich sań wyskoczył postawny mężczyzna, odziany w lśniącą kurtkę z jagnięcej skóry, spod której wystawała kamizelka z futra pantery. Z jego szerokiego skórzanego pasa zwisał rewolwer i mały toporek. On jedyny nie miał na głowie futrzanej czapy, lecz filcowy kapelusik, a na uszach nauszniki z króliczego futra.
– Jesteście córkami rodziny Shangguan? – zapytał.
Naprzeciwko sióstr stał zastępca starosty Szczęśliwej Rezydencji,
Sima Ku.
– Co tu robicie? – dodał, nie czekając na odpowiedź. – Chcecie tu wyrąbać przerębel? To nie jest robota dla dziewcząt. Schodzić wszyscy! – polecił mężczyznom w saniach. – Pomóżcie moim sąsiadkom wyrąbać dziurę w lodzie, przy okazji napoimy nasze mongolskie kuce.
Z sań wysiadło kilkudziesięciu korpulentnych mężczyzn, pokasłując i spluwając. Kilku uklękło, wyjęło zza pasów toporki i – pa, pa – zabrało się do rąbania lodu. Odłamki pryskały naokoło, na tafli tworzyły się niewielkie białe rysy. Jeden z mężczyzn, z twarzą okoloną bokobrodami, podniósł się i muskając palcami ostrze swojego toporka, rzekł:
– Starszy bracie Simo, możemy tak rąbać do późnej nocy i tak nic nie wyrąbiemy.
Wydmuchał nos.
Sima Ku ukucnął, wyciągnął toporek zza pasa i wykonał kilka próbnych uderzeń.
– Cholera! – zaklął. – Twarde jak żelazo.
– Starszy bracie – odezwał się ten z bokobrodami. – Jakbyśmy tak wszyscy nasikali w jedno miejsce, może lód by się stopił.
– Głupia pało! – wrzasnął Sima Ku, lecz jego zapał natychmiast osłabł. Poklepał się w zadek i otworzył usta; stare poparzenia wciąż mu dokuczały. – Mam! – oznajmił w końcu. – Panie techniku! Panie techniku, chodź no pan tu!
Chudy mężczyzna, zwany technikiem, wystąpił naprzód i popatrzył na Simę Ku w milczeniu, czekając na polecenia.
– Ta pańska zabawka… – zaczął Sima Ku. – Dałoby radę zrobić nią dziurę w lodzie?