Druga Siostra spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.
– Nie pamiętasz, że w moim wieku byłaś już żoną mojego ojca? – odparła. – Mówiłaś, że twoja ciotka już jako szesnastolatka urodziła bliźniaki pulchne jak małe prosięta!
Matka westchnęła, nie znajdując odpowiedzi.
– Wiem, co chcesz powiedzieć – ciągnęła Zhaodi. – On ma już trzy żony. Dlaczego nie mogę być czwarta? Chcesz powiedzieć, że jest o pokolenie starszy ode mnie. Ale przecież nie nosimy tego samego nazwiska, nie mamy wspólnych przodków, więc wszystko jest w porządku.
Matka zrezygnowała ze swojej rodzicielskiej władzy nad Drugą Siostrą i pozwoliła jej robić, co chce. Wyglądała na spokojną, lecz ja wiedziałem, że serce jej pęka – czułem to w smaku mleka. W tamtych dniach, gdy Zhaodi uganiała się za Simą Ku, matka wraz z pozostałymi sześcioma siostrami kopała korytarz w naszej zawalonej rzepami piwnicy. Wykop sięgnął aż do południowej ściany, pod którą stały sterty sorgowej słomy. Część ziemi wyrzucały do wychodka, część do stajni, większość trafiła do wyschniętej studni obok sterty słomy.
Święto Wiosny i Nowy Rok minęły spokojnie. Wieczorem w Święto Lampionów matka wzięła mnie na plecy i razem z sześcioma siostrami poszliśmy na spacer ulicami, podziwiać lampiony. Wszystkie domy w wiosce były ozdobione niezbyt dużymi lampionami, ale po obu stronach bramy Szczęśliwej Rezydencji wisiały dwa gigantyczne, rozmiarów beczek; tkwiły w nich świece z koziego łoju, grubsze od mojego ramienia, które dawały niezwykle jasne światło. Gdzie się podziała Zhaodi? Matka nie pytała. Druga Siostra stała się kolejnym partyzantem w naszej rodzinie – potrafiła nie wracać nawet przez trzy dni, a czwartego niespodziewanie się zjawić. W noworoczną noc, gdy zabieraliśmy się do puszczania fajerwerków na powitanie boga bogactwa, Zhaodi wróciła. W czarnym płaszczu; pyszniła się skórzanym pasem, ściskającym jej wąską talię, u którego wisiał ciężki, lśniący, niklowany rewolwer. Matka przywitała ją tonem niemal drwiącym:
– No proszę, kto by pomyślał, że w rodzinie Shangguan przybędzie kolejna rozbójniczka?
Matka wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać, lecz Druga Siostra zaśmiała się głośno. Był to śmiech zakochanej. Mama jednak wciąż miała nadzieję, że zdoła ją sprowadzić na dobrą drogę.
– Zhaodi – powiedziała – nie mogę pozwolić, żebyś stała się zabawką w rękach Simy Ku!
Shangguan Zhaodi zaśmiała się ironicznie. Był to śmiech kobiety niegodziwej. Płomyk nadziei w sercu mojej matki zgasł całkowicie.
Pierwszego dnia nowego roku matka udała się do ciotki z życzeniami noworocznymi i opowiedziała jej wszystko o Laidi i Zhaodi. Ciotka, osoba wiekowa i doświadczona, oznajmiła:
– Gdy zaczynają się perypetie miłosne naszych dzieci, możemy tylko pozwolić działać naturze. Poza tym, mając Sha Yuelianga i Simę Ku za zięciów, nie będziesz musiała się o nic martwić. Obydwaj są jak sokoły, co szybują wysoko po niebie…
– Boję się, że spotka ich gwałtowna śmierć. To nie są ludzie, którzy umierają na kangu…
– A jacy ludzie umierają na kangu? Tchórze, ot co!
Matka chciała kontynuować dyskusję, ale ciotka machnęła ręką ze zniecierpliwieniem, jakby chciała odpędzić jej słowa niczym natrętną muchę.
– Pokaż mi lepiej synka.
Matka wyciągnęła mnie z torby i położyła na kangu. Z lękiem patrzyłem na pociągłą, skurczoną i pomarszczoną twarz ciotki, w jej głęboko osadzone zielone, błyszczące oczy. Na wydatnych łukach brwiowych nie rósł ani jeden włosek, lecz wokół oczodołów dały się zauważyć kępki żółtawego meszku. Wyciągnęła kościstą rękę i pogłaskała mnie po główce, pociągnęła za ucho, złapała za nos, sięgnęła mi nawet między nogi, szukając siusiaka. Mierziło mnie to upokarzające obmacywanie, więc wytężyłem siły i popełzłem w róg łóżka. Ciotka złapała mnie po drodze.
– Wstawaj, mały bękarcie!
– Ciociu, on ma dopiero siedem miesięcy, jak może wstać? – zaprotestowała matka.
– Kiedy ja miałam siedem miesięcy, chodziłam do kurnika po jaja dla twojej babki.
– Ale to byłaś ty, ciociu. A ty nie jesteś zwyczajną osobą.
– Ten mały też nie jest zwyczajny. Szkoda tego Malloya… – rzekła ciotka.
Twarz matki najpierw okryła się rumieńcem, a następnie zbladła. Tymczasem ja dopełzłem do brzegu łóżka, złapałem za parapet i dźwignąłem się do pionu. Ciotka klasnęła w dłonie.
– Widzisz? Mówiłam, że umie wstać. I wstał! Odwróć się, mały bękarcie!
– On ma na imię Jintong, ciotko. Czemu ciągle nazywasz go bękartem?
– Bękart czy nie bękart – takie rzeczy wie jedynie matka, prawda, moja droga siostrzenico? Poza tym to tylko pieszczotliwe przezwisko.
Bękarcik, żółwi pomiocik, króliczek, zwierzątko – to wszystko takie pieszczotliwe słówka. Bękarciku, chodź do mnie! – zawołała ciotka.
Odwróciłem się i popatrzyłem w załzawione oczy matki, stojąc na drżących nóżkach.
– Jintong, syneczku! – zawołała mama, wyciągając ramiona ku mnie.
Rzuciłem się w jej objęcia. Umiem chodzić! Matka przytuliła mnie mocno.
– Mój synek chodzi, chodzi! – mruczała mama z zadowoleniem.
– Synowie i córki są jak ptaki – oznajmiła poważnie ciotka. – Gdy przychodzi czas latania, nie można ich już utrzymać przy sobie. Czy zastanawiałaś się, co będzie z tobą potem? Co byś zrobiła, gdyby twoje dzieci na przykład zginęły?
– Przeżyłabym to jakoś – odrzekła matka.
– I dobrze i bardzo dobrze – powiedziała ciotka z naciskiem. – Swoje myśli kieruj ku niebu albo ku morzu, pozwól im się wspinać na wysokie góry, ale nigdy nie miej żalu do samej siebie! Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
– Rozumiem – potwierdziła matka. Gdy się żegnały, starsza kobieta spytała:
– A twoja teściowa, czy ona jeszcze żyje?
– Żyje. Pełza w oślim łajnie…
– Stara jędza, całe życie była taka twarda. Któż by się spodziewał, że tak nisko upadnie…
Gdyby nie ta zaufana rozmowa matki z ciotką, zapewne nie nauczyłbym się chodzić w wieku siedmiu miesięcy, matka nie miałaby ochoty zabierać nas na oglądanie lampionów i mielibyśmy bardzo nudne święto, a historia naszej rodziny mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Po ulicach spacerowało mnóstwo ludzi, lecz widać było głównie nieznajome twarze. Panowała atmosfera sielskości i radosnej wspólnoty. Dzieci przepychały się przez tłum, wymachując syczącymi zimnymi ogniami, zwanymi „złote mysie bobki". Zatrzymaliśmy się przed bramą Szczęśliwej Rezydencji, przyglądając się ogromnym lampionom po obu jej stronach. Stłumione żółtawe światło padało na zawieszoną nad bramą tablicę ze złotymi ideogramami. Brama była otwarta, a z wewnętrznego, rzęsiście oświetlonego dziedzińca dobiegały jakieś hałasy. Przed bramą zebrał się spory tłum – wszyscy stali w milczeniu, z dłońmi ukrytymi w rękawach, jakby na coś czekali. Moja gadatliwa Trzecia Siostra, Shangguan Lingdi, zapytała stojącego obok człowieka:
– Wujku, będą rozdawać kleik?
Mężczyzna w milczeniu pokręcił głową.
– Dziewczynko – odezwał się ktoś z tyłu – kleik rozdają w święto ósmego dnia dwunastego miesiąca, nie dzisiaj.
– To po co tu tylu ludzi? – spytała Lingdi, odwracając się.
– Będą pokazywać przedstawienie – wyjaśnił mężczyzna. – Podobno z Jinanu przyjechał jakiś sławny aktor.
Trzecia Siostra chciała jeszcze o coś zapytać, ale matka ją uszczypnęła.
W końcu z głównego dziedzińca wyszło przed bramę czterech mężczyzn. Każdy z nich trzymał długi bambusowy pręt z zatkniętym u góry czarnym metalowym przedmiotem. Z urządzeń tych buchały oślepiająco jasne płomyki, pod bramą zrobiło się jasno jak w dzień albo jeszcze jaśniej. Śpiące na zrujnowanej dzwonnicy gołębie poderwały się ze strachu i przeleciały z głośnym gruchaniem nad oświetlonym terenem, po czym zniknęły w ciemności. Ktoś krzyknął: „Lampy gazowe!" W ten sposób dowiedzieliśmy się, że na świecie oprócz lampek na olej sojowy, lamp na świetliki i lamp naftowych istnieją jeszcze lampy gazowe, które dają niezwykłe, oślepiające światło. Czterech smagłych mężczyzn, niosących lampy, ustawiło się przed bramą w kwadrat i znieruchomiało; wyglądali jak cztery czarne kolumny. Przez bramę wyszło kolejnych kilku ludzi, niosących zwiniętą matę z trzciny. Podeszli do placyku utworzonego przez czterech mężczyzn z lampami i rzucili matę na ziemię. Rozwiązali sznurki, którymi była owinięta, a mata rozpostarła się na ziemi. Mężczyźni schylili się, chwycili za jej przeciwległe nierozwinięte końce i jęli rozwijać matę, drepcząc pośpiesznie ciemnymi, owłosionymi nogami. Szybkość ich ruchów i jasne światło lamp gazowych sprawiły, że w oczach tańczyły nam ciemne plamy – wydawało się, że mężczyźni mają mnóstwo nóg, co najmniej po cztery, połączonych przezroczystymi, lśniącymi włóknami, przypominającymi pajęczynę. Wyglądali jak uwięzione w pajęczej sieci, wiercące się żuki. Rozwinąwszy matę, stanęli przodem do tłumu i przybrali identyczne pozy. Twarze mieli wymalowane olejną farbą we wzory przypominające barwne zwierzęce skóry – była tam pantera, cętkowany jeleń, ryś oraz szop z gatunku tych, które żywią się ofiarami składanymi w świątyniach. Następnie udali się z powrotem w kierunku bramy, robiąc na przemian dwa kroki w przód i jeden w tył. Czekaliśmy spokojnie wśród syku gazowych lamp, przed świeżą trzcinową matą. Czterech wysokich, smagłych mężczyzn z lampami zamieniło się w czarne głazy. Nagle dźwięk gongu ożywił obecnych. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w kierunku bramy i zatrzymały się na białej płaszczyźnie, na której widniały złocone ideogramy „szczęście". Czekaliśmy chyba całą wieczność, aż wreszcie z głębi dziedzińca wyłonił się starosta Szczęśliwej Rezydencji, naczelnik miasteczka Dalan, przewodniczący Stowarzyszenia Obrony Pokoju Sima Ting i stanął przed nami ze smutnym wyrazem twarzy. Trzymał gong pokryty śladami niezliczonych uderzeń. Następnie okrążył plac, bijąc w instrument jakby z niechęcią, po czym stanął pośrodku rozłożonej maty i zwrócił się do zebranych: