– Słyszę huk eksplozji z południowego zachodu, widzę blask płomieni na ciemnym niebie. To mój mąż wysadził most, a wojskowy pociąg japoński podążył na spotkanie ze swoim stwórcą. Wracam do domu, by podgrzać wino w kociołku i zarżnąć dwie kury na rosół.
Siostra udała, że zbiera pranie i wspina się na wysoki brzeg rzeki, po czym zaśpiewała dalej:
– Podnoszę głowę i widzę cztery drapieżne wilki…
Czterech mężczyzn o umalowanych twarzach, którzy wcześniej rozwijali matę, przekoziołkowało przez bramę. Otoczyli Drugą Siostrę, machając pazurzastymi łapami niczym cztery koty, polujące na mysz. Mężczyzna ucharakteryzowany na szopa zaśpiewał dziwnym tonem:
– Jestem japońskim dowódcą nazwiskiem Kaneda. Chciałem znaleźć sobie piękną dziewczynę, a słyszałem, że w Północno-Wschodnim Gaomi jest mnóstwo pięknych kobiet. Hej, dziewczyno, chodź ze mną, jestem żołnierzem armii cesarskiej – żyj ze mną w szczęściu i dostatku, niczego ci nie zabraknie!
Mężczyźni rzucili się na Drugą Siostrę. Dziewczyna trzymała się prosto, jakby połknęła kij, a czterech „japońskich diabłów" podniosło ją wysoko w górę i obiegło scenę dokoła. Bębny zagrzmiały, cymbały się rozdzwoniły; brzmiało to jak burza z piorunami. Wśród widzów zapanowało poruszenie; stłoczyli się jeszcze ciaśniej wokół sceny.
– Zostawcie moją córkę! – krzyknęła matka i wdarła się na scenę. Wyprostowałem nogi i stanąłem w matczynej torbie – identycznie czułem się później w czasie jazdy konnej. Matka wyciągnęła ręce i niczym orzeł spadający z góry na królika rzuciła się na twarz „Kanedy", zagłębiając palce w jego oczodołach. „Japończyk" z bolesnym okrzykiem puścił moją siostrę, pozostali trzej uczynili to samo; Zhaodi runęła na ziemię. Trzej aktorzy zbiegli ze sceny, lecz matka wciąż trzymała „Kanedę", ściskając go obiema nogami w pasie i drapiąc po twarzy i głowie. Druga Siostra próbowała ją odciągnąć.
– Matko! Matko! To tylko opera, to nie jest prawdziwe! – krzyczała.
Kilku ludzi rzuciło się w ich kierunku, wreszcie udało im się rozdzielić matkę i „Kanedę", którego twarz spływała krwią. Aktor wybiegł przez bramę, jakby sama śmierć go goniła. Matka, dysząc ciężko, nie wyładowawszy jeszcze całego gniewu, krzyczała:
– Jak śmiecie napadać moją córkę? Moją własną córkę!
– Mamo – rzuciła ze złością Druga Siostra – taka świetna sztuka, a ty wszystko popsułaś!
– Posłuchaj mnie, Zhaodi! Idziemy do domu. Nie możesz grać w takich sztukach!
Wyciągnęła rękę, chcąc złapać Drugą Siostrę za ramię, lecz Zhaodi otrząsnęła się.
– Matko – warknęła z wściekłością – nie przynoś mi wstydu przy ludziach!
– To ty mi przynosisz wstyd! Wracamy do domu!
– Nigdzie nie pójdę! – sprzeciwiła się Druga Siostra.
W tym momencie na scenie pojawił się Sima Ku i zaśpiewał:
– Wysadziłem most, a teraz wracam do domu na moim wiernym koniu…
Miał na nogach buty do konnej jazdy, na głowie wojskową czapkę; w ręku trzymał bat. Siedząc na wyimaginowanym wierzchowcu, posuwał się naprzód, głośno tupiąc. Podrygując górną połową ciała, z wyimaginowanymi lejcami w dłoniach, imitował ruchy jeźdźca. Bębny zagrzmiały wniebogłosy, jęknęły instrumenty strunowe, a dźwięk fletu rozciął chmury, co brzmiało tak, jakby darto jedwab. Dusze słuchaczy zadrżały – nie z przerażenia, lecz ze wzruszenia wywołanego tym wyjątkowo przenikliwym odgłosem. Twarz Simy Ku była zimna i twarda jak stal, poważna i surowa jak śmierć, bez śladu śliskiej nieszczerości.
– Nagle słyszę zamieszanie nad brzegiem rzeki. Pośpieszam mego konia.
Dźwięk huqinu naśladuje końskie rżenie: Ii-ha! Ii-ha!
– Moje serce płonie, mój koń pędzi jak wicher. Pół jego kroku jest jak jeden krok, dwa kroki – jak trzy.
Tup! Tup! Tup! Bębny i cymbały wybijały szalony rytm, a Sima Ku wyczyniał na macie wszystkie akrobatyczne sztuczki, jakie znał: sokoli zwrot, wyskok z obrotem, „stary zdyszany byk", „lew tańczący na piłce". Trudno było uwierzyć, że jego pośladki są wciąż oklejone grubym leczniczym okładem, ważącym pół funta. Druga Siostra kontynuowała nerwowe próby zepchnięcia ze sceny naszej matki, która wśród głośnych protestów w końcu wróciła na poprzednie miejsce. Trzech mężczyzn, grających Japończyków, powróciło na środek sceny i schyliło się, by znowu podnieść Drugą Siostrę. Nigdzie nie było „Kanedy", więc musieli sobie radzić we trójkę: dwóch podniosło jej głowę i ramiona, trzeci złapał ją za nogi. Jego umalowana twarz, wciśnięta między kolana dziewczyny, wyglądała tak zabawnie, że widzowie zaczęli chichotać. Aktor zmarszczył nos i przewrócił oczami, czym wywołał głośne śmiechy; zachęciło go to do jeszcze intensywniejszych wygłupów. Przez tłum przetoczyła się fala wesołości; na twarzy Simy Ku malowało się niezadowolenie. Mimo to zaśpiewał dalej:
– Nagle usłyszałem gwar ludzkich głosów. To japońscy żołnierze znowu kogoś napadli! Nie myśląc o sobie, ruszam na nich. Wyciągam rękę i łapię japońskiego psa za nos: mam cię! – krzyknął Sima Ku i złapał „japońskiego żołnierza", który stał z głową między nogami Drugiej Siostry. Rozpoczęła się scena walki. Miało być czterech na jednego, lecz było tylko trzech. Po krótkiej bójce Sima Ku pokonał „Japończyków" i uratował swoją „żonę". „Japończycy" klęczeli na macie, a Sima Ku, trzymając moją Drugą Siostrę w ramionach, wyszedł przez bramę przy akompaniamencie żywej, radosnej melodii. Czterech ciemnoskórych mężczyzn z latarniami ożyło i wybiegło za nim. Pozbawieni światła, wpatrywaliśmy się w mrok…
Następnego ranka prawdziwi Japończycy otoczyli naszą wioskę. Obudził nas huk wystrzałów i eksplozji oraz rżenie wojskowych koni. Matka wzięła mnie na ręce i zaprowadziła wszystkie sześć sióstr do zawalonej rzepami piwnicy. Zimnym, ciemnym tunelem doczołgaliśmy się do większego pomieszczenia, gdzie matka zapaliła lampkę oliwną. W jej bladym świetle siedzieliśmy na słomie, nasłuchując hałasów dochodzących z zewnątrz. Po nie wiedzieć jak długim czasie usłyszeliśmy czyjeś dyszenie, dobiegające z korytarza za nami. Matka chwyciła kowalskie szczypce i zdmuchnęła lampkę. W piwnicy zapanowała ciemność. Zacząłem płakać. Matka zatkała mi usta brodawką – była zimna, twarda, jakby straciła całą sprężystość; miała gorzko-słony smak.
Dyszenie zbliżało się, matka uniosła szczypce. Usłyszałem zmieniony głos mojej Drugiej Siostry, Zhaodi.
– Mamo, to ja! Nie bij!
Matka odetchnęła z ulgą, jej ramiona opadły ciężko.
– Zhaodi, mało nie umarłam ze strachu!
– Zapal jakieś światło, mamo. Jest ze mną ktoś jeszcze – powiedziała Druga Siostra.
Matce z trudem udało się ponownie zapalić lampkę. Blade światło na powrót wypełniło piwnicę. Zobaczyliśmy Zhaodi, uwalaną błotem, z krwawą szramą na policzku. W objęciach trzymała jakieś zawiniątko.
– Co to jest? – spytała matka z zaskoczeniem.
Druga Siostra wykrzywiła się, na jej brudnej twarzy zalśniły łzy.
– Mamo… – rzekła łamiącym się głosem – to jest syn jego trzeciej żony…
Matka zamarła.
– Zabierz go natychmiast tam, skąd go wzięłaś! – rozkazała.
Druga Siostra padła na kolana i podeszła na nich do matki. Zadarła głowę.
– Mamo, okaż trochę litości… Cała jego rodzina zginęła. To ostatni potomek rodu Sima.