Выбрать главу

Matka odwinęła rąbek zawiniątka, odkrywając ciemną, szczupłą twarzyczkę syna rodu Sima. Mały łobuz smacznie spał, oddychając miarowo, cmokał różowymi usteczkami, jakby we śnie ssał pierś. Moje serce wypełniła nienawiść do malca. Wyplułem brodawkę i zacząłem krzyczeć, lecz matka wcisnęła mi jeszcze zimniejszy i bardziej gorzki sutek z powrotem do ust.

– Zgodzisz się go przyjąć, mamo? – spytała Druga Siostra.

Matka zacisnęła powieki. Milczała.

Zhaodi rzuciła dziecko Trzeciej Siostrze, Shangguan Lingdi. Padła na kolana i oddała matce czołobitny pokłon.

– Matko – mówiła z płaczem – póki żyję, należę do niego, a gdy umrę, zostanę jego duchem… Jeśli uratujesz to dziecko, córka nigdy nie zapomni twojej wielkiej dobroci!

Druga Siostra wstała i chciała ruszyć tunelem z powrotem, lecz matka złapała ją.

– A ty dokąd? – spytała ze ściśniętym gardłem.

– On jest ranny w nogę, mamo, schował się za kamieniem młyńskim. Muszę iść do niego.

Usłyszeliśmy tętent koni i huki wystrzałów. Matka stanęła, blokując wyjście z pełnej rzep piwnicy.

– Matka zrobi, o co prosisz, ale nie pozwoli ci iść na pewną śmierć! – oznajmiła.

– Mamo – rzekła Druga Siostra – jego noga krwawi i nie chce przestać, jeśli go zostawię, wykrwawi się. Jeśli umrze, twoja córka nie będzie miała po co żyć na tym świecie. Pozwól mi iść, proszę…

Matka jęknęła, lecz zaraz zamknęła usta.

– Jeszcze raz padnę przed tobą na kolana – powiedziała Zhaodi i tak też zrobiła. Pokłoniła się twarzą do ziemi, objęła matkę za nogi, po czym szybko przecisnęła się między nimi. Zgarbiona, oddaliła się korytarzem w stronę wyjścia.

14

W Święto Przodków, które nadeszło wraz z pełnią wiosny, porą rozkwitu kwiatów, dziewiętnaście głów członków rodziny Sima zawisło przed bramą Szczęśliwej Rezydencji na stojaku podobnym do huśtawki, zbitym z pięciu grubych, prostych bali z chińskiego świerka. Głowy były przywiązane drutem do poziomej belki. Mimo że wrony, wróble i sowy niemal ogołociły je z mięsa, wciąż można było bez trudu rozpoznać żonę Simy Tinga, jego dwóch synów, główną żonę Simy Ku, jego drugą i trzecią żonę, dziewięcioro dzieci, a także ojca i matkę trzeciej żony wraz z dwoma jej młodszymi braćmi, którzy właśnie przyjechali z wizytą. Po rzezi powietrze w wiosce było ciężkie i martwe. Ocalali mieszkańcy zachowywali się jak duchy – w biały dzień chowali się w ciemnych zakamarkach, dopiero wieczorami odważali się wyjść na zewnątrz.

Druga Siostra nie wróciła, nie było też o niej żadnych wieści. Niemowlę, które zostawiła, przysparzało nam niekończących się kłopotów. W tamtych dniach, spędzonych w ciemnej piwnicy, matka musiała karmić je piersią, by nie umarło z głodu. Otwierając buzię szeroko i wytrzeszczając oczy, ssało zachłannie sutek, który należał do mnie. Chłopak miał zdumiewające możliwości – wypijał mleko z obu piersi do samego końca, aż zamieniały się w puste worki ze skóry, po czym marudził o jeszcze. Jego płacz brzmiał podobnie do krakania wrony, kumkania ropuchy i pohukiwań sowy, twarz zaś przypominała pysk wilka, psa albo dzikiego królika. Był moim największym wrogiem. Świat był zbyt mały dla nas obu. Kiedy przywłaszczał sobie matczyną pierś, płakałem, nie dając się uspokoić. Gdy przychodziła moja kolej, on także nieustannie ryczał. Co dziwne, w czasie płaczu jego oczy pozostawały otwarte. Przypominały oczy jaszczurki. Niech piekło pochłonie Shangguan Zhaodi za to, że przyniosła nam tego demona, tego jaszczurczego potomka! Te podwójne męczarnie sprawiły, że twarz matki opuchła i pobladła. Odnosiłem niejasne wrażenie, że jej ciało pokryło się mnóstwem żółtych pączków, podobnie jak rzepy, które leżały w piwnicy całą długą zimę. Pierwszym miejscem, gdzie się pojawiły, były piersi, a w mleku, którego wciąż ubywało, wyczuwałem słodkawy posmak rzepy. A ty, bękarcie z rodziny Sima, czy wyczułeś tę przerażającą zmianę? Trzeba dbać o to, co się dostaje, czasem po prostu nie ma innego sposobu: czego ja nie wypiję, wyssie ten drugi! Moje drogocenne tykwy, gołąbeczki, emaliowane dzbany, wasza skóra więdnie, jędrność spada, naczynia krwionośne sinieją, brodawki czernieją; oklapłyście bezsilnie!

Żeby utrzymać mnie i ten żółwi pomiot przy życiu, matka w końcu zabrała siostry i odważnie wyprowadziła nas z piwnicy na oświetlony słońcem świat. W izbie we wschodnim skrzydle nie było śladu naszej pszenicy, nie było też oślicy ani muła; z garnków, talerzy i innych naczyń zostały tylko skorupy, a posążek Guanyin na ołtarzyku zamienił się w bezgłowy kadłub. Matka zapomniała zabrać ze sobą do piwnicy swoje lisie futro; kurteczki z rysia należące do mnie i do Ósmej Siostry zniknęły. Pozostałe okrycia, z którymi moje starsze siostry nigdy się nie rozstawały, były już bardzo zniszczone, a one wyglądały w nich jak wyliniałe zwierzaki. Shangguan Lü leżała koło młyńskiego kamienia w zachodniej izbie. Zjadła wszystkie dwadzieścia parę rzep, które matka rzuciła jej przed zejściem do piwnicy i wydaliła stertę bobków przypominających otoczaki. Matka weszła do izby, podniosła garść bobków i rzuciła w powietrze. Twarz babki przypominała przemarzniętą, gnijącą rzepę, siwe włosy wyglądały jak poplątane sznurki – niektóre sterczały prosto do góry, inne zwisały na plecy. Jej oczy świeciły zielonkawym blaskiem. Matka potrząsnęła głową bezradnie i położyła przed nią kilka rzep. Japończycy – a może to byli Chińczycy – zostawili nam tylko pół piwnicy wyschniętej, kiełkującej rzepy. Matka, załamana, odszukała jedyne nienaruszone naczynie – gliniany dzban, w którym Shangguan Lü przechowywała arszenik. Wsypała odrobinę czerwonego proszku do rzepowej zupy. Trucizna się rozpuściła, powierzchnię płynu pokryła oleista, tęczowa warstwa, z której unosił się przykry zapach. Matka wymieszała zupę dokładnie drewnianą łyżką i powoli przelała mętną ciecz do woka. Kącik jej ust drgał dziwacznie. Nalawszy nieco płynu do wyszczerbionej miski, rzekła:

– Lingdi, proszę, podaj babce tę zupę.

– Wsypałaś tu trucizny, mamo, prawda? – spytała Trzecia Siostra. Matka kiwnęła głową.

– Chcesz otruć babcię?

– Umrzemy wszystkie razem – odrzekła matka.

Siostry wybuchnęły płaczem, nawet niewidoma Ósma Siostra zaczęła szlochać. Jej cichutkie łkanie brzmiało jak bzyczenie pszczoły. W jej ogromnych, czarnych, niewidzących oczach zbierały się łzy. Ósma Siostra była najbardziej nieszczęsną z nieszczęsnych, najsmutniejszą ze smutnych.

– Mamo, nie chcemy umierać… – prosiły zapłakane siostry.

– Ma… ma… – wtórowałem im.

– Moje biedne dzieci… – Matka także uderzyła w głośny lament. Rozpaczała długo, a my razem z nią. W końcu głośno wydmuchała nos, chwyciła miskę zupy z arszenikiem i cisnęła ją na podwórko.

– Nie będziemy umierać! – oznajmiła. – Nie boimy się śmierci, więc nie musimy się już lękać niczego!

Wypowiedziawszy te słowa, wyprostowała się, po czym wyprowadziła nas na ulicę, by poszukać czegoś do jedzenia. Byliśmy pierwszymi ludźmi z całej wioski, którzy odważyli się wyjść z domu. Moje siostry bardzo się wystraszyły głów członków rodziny Sima, lecz po kilku dniach wszyscy przyzwyczaili się do tego widoku. Mały bękart Simy leżał w objęciach mojej matki, czyli dokładnie naprzeciwko mnie. Matka, pokazując palcem głowy, powiedziała do niego:

– Zapamiętaj to dobrze, nieszczęsne dziecko.

Matka wyprowadziła siostry z wioski, żeby na dopiero co obudzonych do życia polach wykopać nieco białych korzeni traw, które potem można było umyć, rozgnieść i ugotować na nich zupę. Bystra Trzecia Siostra znalazła gniazdo nornic – skorzystaliśmy z zapasów pożywienia, przechowywanych przez te zwierzątka. Siostry uplotły z konopi rybacką sieć i wyłowiły ze stawu kilka czarniawych, chudych ryb i krewetek, którym udało się przetrwać zimę. Pewnego dnia matka na próbę wlała mi łyżkę rybnej zupy do buzi – bez wahania ją wyplułem, wybuchając głośnym płaczem. Gdy podała zupę bękartowi, ten przełknął bezmyślnie pierwszą, a potem następną łyżkę.